Uchodźcy z Ukrainy: spakowaliśmy się w 10 minut. Możliwe, że zostanie nam tylko to

Julia Kalęba
Julia Kalęba
Pociągiem z Kijowa przez Lwów i dalej, do Przemyśla. Z Lwowa samochodem przez Lublin albo busem do granicy i dalej koleją. Ich drogi do Krakowa były różne. Po trzech dniach znaleźli się w jednym hotelu przygotowanym dla osób uciekających zza wschodniej granicy. Olena z synem, Nazarij, Roksolana i ich dzieci – Katerina i Aleksander oraz Jurij z żoną i córką to jedni z pierwszych uchodźców, którzy dotarli do miasta od początku pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę.

FLESZ - Rosja bombarduje ukraińskie miasta. Coraz więcej ofiar

od 16 lat

Olenę w jej kijowskim mieszkaniu na lewym brzegu Dniepru budzi huk wystrzałów. Jest krótko po czwartej. W pierwszej chwili myśli, że to fajerwerki. Potem odbiera telefon od siostry z Chersonia. W jednej torbie bierze lekarstwa dla syna, do drugiej pakuje jedzenie i wodę.

Około piątej Nazarij widzi na niebie rakietę. W całym Lwowie wyją już syreny. Nie śpi Roksolana w siódmym miesiącu ciąży, budzi się ich 4-letnia córka i rok młodszy syn. Nazarij mówi, że dzieci nie powinny oglądać wojny.

Jurij z żoną i córką pakują się w ciągu 10 minut. 19 godzin czekają na przejściu granicznym. W tym czasie wprowadzony zostaje zakaz wyjeżdżania z kraju dla mężczyzn w wieku poborowym. Jurij ma 61 lat. Widzi, jak niewiele młodsi od niego ściskają rodziny na pożegnanie.

Dwa dni później Olena z synem, Nazarij, Roksolana i ich dzieci – Katerina i Aleksander oraz Jurij z żoną i córką mieszkają obok siebie w jednym z krakowskich hoteli. Są wśród pierwszych uchodźców, którzy dotarli do miasta od początku pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę.

– Osoby, które zaczęły dojeżdżać do Krakowa, były oddelegowywane do nas. To są osoby przekierowywane z granicy. Czekamy na kolejne autokary. Spodziewamy się ich jeszcze tej nocy, a następne będą tu jutro – mówi Anita Biela, kierowniczka hotelu.

Potrzebne kurtki, pieluszki i buty

Jest wieczór, trzeci dzień wojny. W drzwiach hotelu mijają się kolejne osoby. Z ich siatek wystają kaptury kurtek, pampersy, opakowania zabawek – ci rozglądają się, pytając o drogę. Inni już pewnym krokiem wracają do samochodów. Przed kilkupiętrowym budynkiem stoi Anita Biela.

– Wierzyć się nie chce, jak się mieszkańcy zaangażowali. Wystarczyło jedno ogłoszenie, a od rana co chwilę ktoś tu przychodzi i zostawia rzeczy na zbiórkę – opowiada, prowadząc do zorganizowanych na ten cel magazynów. – Te rzeczy są zbierane dla uchodźców, którzy już są albo będą mieszkać w tym hotelu. Zbieramy właściwie wszystko – ubrania, środki higieniczne, suchą żywność, zabawki.

Schodzimy po schodach do wąskiego korytarza. Wzdłuż jego ścian leżą reklamówki z herbatami, piętrzą się zgrzewki wody i pudełka z kaszkami dla niemowląt. Miejscami trudno postawić stopę, siatki i pudła wypełniają kolejne dwa pokoje.

– Tutaj leżą ręczniki papierowe, tam jest chemia, dalej kaszki i mleka modyfikowane, potem ubrania w różnych rozmiarach, mniej więcej wiekowo. Osobno jest bielizna i rzeczy na zimę, czapki i buty – oprowadza właściwie w miejscu Wiktoria, która segreguje wszystkie dary. – Przyszłyśmy tu z koleżankami z pracy, jako wolontariuszki. Znajoma nas tu zgarnęła, bo jej kolega wiedział, że jest zbiórka i potrzebują rąk do pomocy. Na co dzień pracujemy w przedszkolu samorządowym – mówi.

W międzyczasie ktoś pyta o pieluszkę dla niemowlęcia. Nowi mieszkańcy hotelu zabierają potrzebne rzeczy i wracają z nimi na górę. Inni zostają na dłużej, bo przychodzą tu, żeby rozmawiać.

Uchodźcy z czwartego piętra

Kilkuletni chłopiec niecierpliwi się przy stole w kuchni. Olena właśnie przygotowuje mu kolację.

– Słyszałam, kiedy to się zaczęło – odrywa się od pracy. – Obudziłam się z powodu ataków, już po godzinie czwartej słychać było bomby. Nie od razu zrozumiałam, co to oznacza. Oczywiście, dużo mówiło się o wojnie, ale nie wierzyłam, a raczej miałam nadzieję, że skończy się na gadaniu i do tego nie dojdzie. Zawsze myślę pozytywnie, i tym razem w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że ktoś świętuje, że to mogą być fajerwerki. Ale popatrzyłam na zegarek i zaczęłam podejrzewać najgorsze. Wkrótce zadzwoniła siostra, która mieszka z moją rodziną w Chersoniu, na południu kraju. Powiedziała: Olena, ataki się zaczęły.

Rano Olena wyszła do banku, a potem, jak co dzień, do pracy. Ale jeszcze przed południem wszyscy pracownicy zostali odesłani do domów. Wtedy zdecydowała, że wyjadą.

– W Kijowie mieszkałam po lewej stronie miasta. Bałam się, że jeśli most zostanie wysadzony, nie będę mogła się przemieścić. Rodzina ciągle dzwoniła, że na południu trwają ataki, więc zdecydowałam wziąć syna w okolice Lwowa, gdzie mam przyjaciół. Bez zatrzymywania się – tłumaczy. – Spakowałam, co mogłam unieść w rękach, i wyszliśmy.

To były dwie torby. Pierwsza z lekami, dlatego że chłopiec jest alergikiem. Druga z jedzeniem, bo nie wiedzieli, co ich będzie czekać i jak długo. Jechali lokalną koleją. Do Lwowa pociąg wjechał dobę od pierwszych wybuchów, w piątek o godzinie 4 nad ranem.

– Na miejscu mieliśmy trochę odpocząć – ze względu na syna, nie na mnie, i coś zjeść. Ale na stacji powiedzieli, że w ciągu godziny odjedzie pociąg do Polski. Wsiedliśmy tak, jak staliśmy, i dojechaliśmy do Przemyśla, a stamtąd, dalej, do Krakowa – relacjonuje.

Rozmawiamy na korytarzu czwartego piętra, między kuchnią a pokojem Oleny. Przy niektórych drzwiach wzdłuż korytarza wciąż leżą klocki, puzzle i przytulanki. Miejscami słychać stłumione okrzyki dzieci. Przebijają się też przez drzwi Nazarija, który w hotelu schronienie znalazł razem z żoną, córką i synem.

Kilometry pieszo

– Wyjechaliśmy dwa dni temu, dojechaliśmy wczoraj. Jestem z Lwowa, moja żona jest w siódmym miesiącu ciąży i mamy dwoje dzieci. Kiedy zaczęła się wojna, zawyły syreny. Ale początkowo pomyślałem, że to ćwiczenia. Dopiero Roksolana powiedziała, że nie, że wszystkie media podają, że Putin zaczął wojnę – mówi Nazarij, który przed wyjazdem mieszkał na ósmym piętrze bloku we Lwowie.

– Podbiegłem do okna. Widziałem rakietę, jak leciała od strony Białorusi. To musiał być ostrzał Iwano-Frankiwska. Baliśmy się, że kolejne mogą spaść bliżej nas. Zacząłem zabezpieczać okna i sprawdzać, czy wokół nie latają żadne samoloty. Córka ciągle dopytywała: tata, co robisz, co tam jest, chciała wyglądać przez okno. Syn spał, tylko ona ciągle dopytywała. A my woleliśmy, żeby dzieci nie patrzyły na wojnę.

Od rozdzierającego nocną ciszę ryku syren do momentu wyjścia z mieszkania minęło półtorej godziny. Wzięli dokumenty, z komputerów wyjęli dyski, zapakowali rzeczy do spania i jeden komplet odzieży dla każdego. Najpierw pojechali do rodziny Roksolany, która mieszka w bloku w tym samym mieście, ale na pierwszym piętrze. Uznali, że w razie zagrożenia stamtąd łatwiej będzie uciec. Tam postanowili, że pojadą dalej.

– Jak wyglądała droga? – dopytuję, a Katarina chodzi między nami i pokazuje swoje nowe różowe skrzydła. Aleksander przypatruje się z boku, chowając za nogawką Nazarija.

– Było ciężko – odpowiada, głaszcząc chłopca po głowie. – Nie było pociągów. Jechaliśmy do granicy małym autobusem. Ale on musiał zawrócić siedem kilometrów wcześniej. Długo szliśmy pieszo, z dziećmi, z plecakami. Kilometr przed granicą ktoś zabrał nas na przejście. Wtedy były już tam tłumy. A żona w ciąży, zmarznięta. W pewnym momencie puścili nas przodem. Córka dużo słyszy, ale nie rozumie tej sytuacji. W tłumie pospieszała innych: "no ludzie, idźcie, trzeba iść, ludzie". W końcu Roksolanie wskazali, że może przejść dalej, a mi powiedzieli, żebym zawrócił, że mężczyźni zostają w kraju – opowiada. – Znam wielu, którzy teraz walczą o Ukrainę. I mnie też tutaj boli, że im nie pomagam. Ale mam dzieci, żonę w ciąży, muszę być z nimi. Roksolanę pytali na granicy, z kim jest. Potem usłyszałem od strażników, że mogę ustawić się w kolejce i jechać z rodziną – dodaje.

Autobus zabrał ich do Przemyśla. Noc spędzili w szkole, której sale i korytarz stały się tymczasowym centrum dla uchodźców. W piątek wyjechali pociągiem do Krakowa.

To jest dla nich, mówimy

W hotelu jest już ponad 60 osób. Wielu z nich, jak Nazarij z rodziną, dostało się na granicę, a potem pociągiem do Krakowa. Są też ci, którzy z granicy byli transportowani autokarami. Niektórych zabierały prywatne samochody, bo wielu postanowiło na własną rękę pomóc uchodźcom dostać się w bezpieczne miejsce. Mają przy sobie pojedyncze ubrania i resztki zapasów jedzenia.

– Na miejscu dostają ciepłe posiłki. U nas jest suchy prowiant i wszystkie te rzeczy, które tutaj udało się zgromadzić – mówi Kasia, jedna z wolontariuszek. – Dużo osób jeszcze jest w szoku z powodu całej tej sytuacji, ale też zaskoczonych pomocą w Krakowie. Wybierają jedną rzecz i dopytują, czy na pewno mogą ją zabrać. To wszystko jest dla nich – mówimy.

– Dużo opowiadają – dodaje Alicja. – Był pan, który mówił nam o strachu, kiedy stojąc godzinami na granicy, nie widział, czyje samoloty latają nad głowami. Albo kobieta, która przyjechała z trójką dzieci, mówiła nam o swoim mężu, który został, żeby walczyć w kraju.

Godzinami przez granicę

Przy tym samym korytarzu, obok pokoju Oleny, mieszka Jurij z rodziną. Spotykam go w kuchni, w której rozmawiają z żoną i Nazarijem. W Polsce jest pierwszy raz. Dwa dni wcześniej zostawił swoje mieszkanie w centrum Lwowa.

– Spakowaliśmy się w 10 minut. Wzięliśmy tylko pieniądze, dokumenty i wodę. Potem szybko zeszliśmy do schronu – mówi.

– Zabraliśmy to, co było przygotowane w plecaku. Na Ukrainie mówiono, że wojna może rozpocząć się w każdej minucie, dlatego w jednym miejscu trzymaliśmy rzeczy do szybkiej ucieczki. Ale nie braliśmy niczego więcej. Nie mam ze sobą nawet grzebienia – dodaje żona Jurija.

– Nie wiemy, czy będzie po co wracać. Nie wiem, czy nie zostanę z tym, co mam na sobie, i niczym więcej – kontynuuje mężczyzna.

W pobliżu ich lwowskiego mieszkania znajduje się schron przeciwbombowy. To tam po alarmie, który wybudził miasto 24 lutego, zgromadzili się z żoną, córką i pozostałymi lokatorami budynku. W tym czasie ich druga córka, która na co dzień studiuje w Austrii, skontaktowała się ze znajomymi z Lublina. Obiecali przyjąć jej rodzinę.

– Podała nam adres i wyjechaliśmy w stronę granicy. Tam utknęliśmy na 19 godzin. To, co tam się działo, to był armagedon – opowiada dalej Jurij. – Mam już ponad 60 lat i zostałem przepuszczony, ale było wielu mężczyzn, których zawracano z granicy. Najgorsze było to, że samochodami przyjeżdżały całe rodziny, a potem tym mężom, ojcom, kazano wysiadać. Żegnali się z rodzinami. Dużo płaczu było, żony płakały, dzieci płakały, żony nie chciały puścić mężów.

Kolejną noc spędzili już u polskiej rodziny w Lublinie. Spali na podłodze jednego pokoju, w drugim było małżeństwo z dwójką dzieci i psem.

– Czuliśmy się niezręcznie, że ich tak ścieśniamy. Rano postanowiliśmy pojechać dalej, do Krakowa – wyjaśniają.

Za pieniądze, które jeszcze mieli w plecaku, kupili paliwo. Najpierw dotarli do Galerii Krakowskiej i dworca, na którym zorganizowano punkt informacji dla uchodźców. Tam przydzielono im pokój.

– Nasz samochód stoi pod hotelem. Jeszcze nie wiemy, co dalej – mówią.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Uchodźcy z Ukrainy: spakowaliśmy się w 10 minut. Możliwe, że zostanie nam tylko to - Gazeta Krakowska

Wróć na strefabiznesu.pl Strefa Biznesu