Nasza Polska to patopaństwo. Ma być prosto i tanio

Michał Piękoś
Jan Śpiewak tłumaczy, że mamy ten sam problem od XVIII wieku. Polska była obywatelem Europy drugiej kategorii. Mieliśmy być spichlerzem dla rozwijających się gospodarek Zachodu i tyle.
Jan Śpiewak tłumaczy, że mamy ten sam problem od XVIII wieku. Polska była obywatelem Europy drugiej kategorii. Mieliśmy być spichlerzem dla rozwijających się gospodarek Zachodu i tyle. BARTEK SYTA
Polska dokonała imponującego skoku gospodarczego, ale czy państwo nadążyło za tym wzrostem? Dlaczego deweloperzy rządzą polskimi miastami, a elity polityczne od dekad umacniają się naszym kosztem? W rozmowie o „patopaństwie” i mechanizmach, które pogłębiają nierówności, nasz rozmówca Jan Śpiewak obnaża kulisy transformacji ustrojowej, patologię rynku mieszkaniowego i wpływ grup interesu na kształt współczesnej Polski.

Strefa Biznesu: W zeszłym tygodniu ukazała się Twoja najnowsza książka: „Patopaństwo. O tym, jak elity pustoszą nasz kraj”. Zacznijmy od tego, że sam należysz do elit, które poddajesz krytyce. Jak odnajdujesz się w roli „zdrajcy klasowego”?

Jan Śpiewak: To prawda, pochodzę z uprzywilejowanego środowiska. Nie oznacza to jednak, że wychowałem się w zamożnym domu – nie otrzymałem od rodziców mieszkania ani innych znacznych dóbr materialnych. Był to jednak dom inteligencki. Mój ojciec, Paweł Śpiewak, był profesorem uniwersyteckim, a matka, Helena Datner, posiada stopień doktora. Dorastałem w latach 90. oraz na początku XXI wieku w jakże burżuazyjnej atmosferze fascynacji liberalizmem, wolnym rynkiem i indywidualizmem, które w naszym środowisku były uznawane za oczywiste wartości. W moim domu uważano, że Leszek Balcerowicz jest wybitnym reformatorem, a jego koncepcje ekonomiczne – najlepszym rozwiązaniem dla kraju. Dopiero z czasem przyszła refleksja i krytyczna ocena tych przekonań. Musiałem samodzielnie doświadczyć, że idee głoszone przez Balcerowicza, Korwin-Mikkego czy Donalda Tuska są w istocie elementem ideologii klasy rządzącej – do której, oczywiście, sam również należę.

Kiedy nastąpił moment przełomowy?

Można wskazać dwa kluczowe momenty. Pierwszym były moje podróże do Stanów Zjednoczonych. To, co tam zobaczyłem, było ogromnym wstrząsem. Nie mam na myśli życia elit, lecz sytuację przeciętnych Amerykanów. Wielu z nich funkcjonuje w skrajnie trudnych warunkach – są uzależnieni od dyktatu korporacji, spożywają niskiej jakości, niezdrową żywność, a przestrzeń publiczna niemal nie istnieje, ponieważ została sprywatyzowana przez samochody. Szokowała mnie także skala uzależnienia od opioidów. Wtedy zacząłem zastanawiać się, czy rzeczywiście model neoliberalny, który w Polsce uznawano za wzór, jest słuszny.

Drugim momentem było moje zaangażowanie w prace Rady Warszawy i odkrycie afery reprywatyzacyjnej. Uświadomiłem sobie wtedy, że w stolicy działa dobrze zorganizowana mafia reprywatyzacyjna, a hasła o „świętości własności prywatnej” często służą jako zasłona dymna dla działań o charakterze przestępczym. W praktyce mamy do czynienia nie z obroną prawa, lecz z legalizacją gangsterstwa. Te dwa doświadczenia w znaczący sposób wpłynęły na moją zmianę poglądów.

Polska, mimo wszystko, dokonała znaczącego skoku w poziomie dochodu swojej gospodarki. Czy państwo nie nadążyło za tym wzrostem?

Nie nadążyło. Nie da się zbudować silnego i sprawnie funkcjonującego państwa jedynie na fundamencie indywidualnych interesów i egoizmu. Skrajny indywidualizm wielu Polaków, podtrzymywany przez dominującą ideologię liberalną, oraz egoizm elit politycznych prowadzą do sytuacji, w której państwo nie spełnia swoich podstawowych funkcji. Przekonanie, że państwo powinno być zarządzane jak przedsiębiorstwo, doprowadziło do stworzenia struktury przypominającej raczej specyficzny model biznesowy, niż sprawną administrację publiczną.

W rezultacie Polska stała się swoistym „Januszexem” w przebraniu państwa. Publiczne usługi są niedofinansowane, pracownicy administracji publicznej zarabiają niewspółmiernie mało w stosunku do ich odpowiedzialności, podczas gdy elity polityczne czerpią znaczące korzyści, korzystając z państwowych zasobów. Obywatele są zmuszeni do nieproporcjonalnego wysiłku, by sprostać rosnącym wymaganiom rynku pracy, podczas gdy przedstawiciele elit mają dostęp do ekskluzywnych świadczeń – mogą korzystać z opieki zdrowotnej bez kolejek, otrzymują wysokie wynagrodzenia i uprzywilejowane emerytury. W pewnym sensie można powiedzieć, że elity odizolowały się od skutków własnych decyzji politycznych.

Piszesz w książce o ideologizacji elit politycznych. Skąd wziął się ten kurs na wolny rynek i kapitalizm?

Była to decyzja wynikająca z interesu klasowego. W latach 90. Polska przyjęła skrajną wersję neoliberalizmu, niespotykaną w takiej formie w innych krajach Europy. Podobne eksperymenty gospodarcze realizowano głównie w państwach Ameryki Łacińskiej. Ten model był szczególnie korzystny dla polskiej inteligencji, ponieważ gwarantował jej monopol na władzę oraz umożliwiał porozumienie się z dawną nomenklaturą PZPR. To właśnie dawni działacze komunistyczni, tacy jak Marek Belka, Leszek Miller czy Leszek Balcerowicz, stali się później najgorętszymi zwolennikami neoliberalizmu, mimo że wcześniej pełnili wysokie funkcje w strukturach PRL.

Jednym z pierwszych celów tej transformacji było osłabienie i marginalizacja „Solidarności” jako robotniczej siły politycznej. Pod koniec lat 80. na polskiej scenie politycznej funkcjonowały trzy główne grupy: Solidarność, inteligencja oraz nomenklatura PZPR. Dla dwóch ostatnich kluczowe było wyeliminowanie wpływu robotników. Liberalna ideologia wolnorynkowa okazała się do tego niezwykle skutecznym narzędziem – masowa likwidacja przemysłu, ogromne bezrobocie i fala emigracji były elementami tego procesu. W efekcie ukształtował się system, w którym państwo stało się słabe, a jego elity – silne.

Odejdźmy na chwilę od polityki. W swojej książce poświęcasz dużo miejsca zjawisku „patodeweloperki”. Dlaczego w Polsce jest ono tak powszechne, podczas gdy w Austrii czy Francji nie spotyka się mikrokawalerek, czy pato-osiedli?

Jest to rezultat terapii szokowej, jaką zastosowano w polskim planowaniu przestrzennym i polityce mieszkaniowej. Terapia szokowa to narzędzie wykorzystywane przez elity do kształtowania nowej rzeczywistości i utrwalania swojej pozycji. W Polsce całkowicie zniszczono budownictwo społeczne, które do 2000 roku stanowiło dominującą część rynku mieszkaniowego. Dokonano tego w prosty sposób – odcinając je od finansowania. W budżecie państwa praktycznie zlikwidowano tę kategorię wydatków.

Drugim kluczowym elementem było faktyczne zniesienie planowania przestrzennego. W 2003 roku, za rządów Leszka Millera, uchylono istniejące plany zagospodarowania przestrzennego, pozbawiając Polskę podstawowej ochrony urbanistycznej. Od tego momentu o kształcie przestrzeni decydują przede wszystkim właściciele gruntów, co prowadzi do niekontrolowanego chaosu. Taka sytuacja jest niespotykana w większości krajów Europy – podobne zjawiska można zaobserwować głównie na Bałkanach, w krajach takich jak Albania czy Macedonia.

W Polsce dobrze zorganizowana, wpływowa mniejszość może decydować o kształcie przestrzeni miejskiej. To jeden z głównych wniosków mojej książki – Polska jest państwem kontrolowanego chaosu, w którym dominują silne grupy interesu, a transparentność i zasady równości wobec prawa są ograniczone.

Skoro mówimy o deweloperach – czy rzeczywiście można ich obarczać winą za istniejącą sytuację? Przecież działają jak każdy inny przedsiębiorca, starając się zmaksymalizować zysk przy minimalnych kosztach. Może to jednak państwo powinno ponosić odpowiedzialność?

Tylko państwo to deweloperzy. To też trzeba rozumieć, że deweloperka powstała, bo państwo sobie tego życzyło. Elity polityczne stworzyły ten segment. On nie istniał jeszcze w latach 90. Deweloperów właściwie nie było. Trzeba było ich stworzyć. I to jest właśnie nadwiślański liberalizm. Tu nie chodzi o laissez faire (fr. pozwólcie działać, historyczne hasło liberałów — red.), ani o państwo jako nocnego stróża i inne tezy klasycznego liberalizmu. Polski liberalizm sparafrazował Korwin-Mikke, mówiąc, że Polaków trzeba wziąć za mordę i wprowadzić im liberalizm. Państwo musi stworzyć ludziom ideologię. Czyli potrzeba nowych struktury władzy. I w tę strukturę wpisują się właśnie deweloperzy. 

Nie mogę tego rozdzielać, że deweloper jest niewinny. Państwo ich wspiera nieustająco przez ostatnie 20 lat. Deweloper to jest po prostu państwo. I to widać w bardzo wielu przykładach, chociażby programach dopłat czy gigantycznej korupcji związanej z wydawaniem pozwoleń na budowę i różnych innych elementach związanych z działalnością deweloperską na styku władzy samorządowej i biznesu. Patodeweloperka jest finalnym stadium rozwoju myśli intelektualnej polskich elit po 1989 roku.

W niektórych krajach Europy Zachodniej, np. we Francji, władze lokalne kontrolują architekturę – zatwierdzają nie tylko wymiary budynków, ale także materiały czy estetykę. W Polsce takie regulacje zostałyby uznane za zamach na wolność jednostki.

To jest standard na Zachodzie. W Londynie jest w ogóle pełna kontrola. Jak budujesz duże osiedle, to musisz co dziesiąte mieszkanie oddać na cele społeczne. Francja też ma bardzo silne samorządy. W Polsce samorząd, który by chciał wprowadzić takie przepisy byłby oskarżony zapewne o zamachnięcie się na święte prawo własności. “Komunizm! Zabierają wolność” - znamy to. Biją nas pałką, że każda interwencja państwa, czy każda kontrola samorządu, czy kontrola demokratyczna tego, co się dzieje w sferze własności prywatnej, jest po prostu stalinizmem niemalże. 

Inteligencja wyznająca neoliberalizm zdejmuje demokratyczną kontrolę nad gospodarką. Dzięki temu następuje odpolitycznienie procesów gospodarczych. To się dzieje na poziomie ideologicznym, ale ma to przełożenie na konkretne interesy. Niestety Polska jest w rękach tych ludzi, których nie interesuje dobro publiczne. Nie interesuje ich to, jak to będzie wyglądać, jak to się będzie starzeć. Nie interesują się jak tym ludziom będzie, jak będą mieszkać.

Słyszałem kiedyś taki dowcip. Tak jak liberałowie obiecywali, że zrobią nad Wisłą drugą Amerykę, tak dotrzymali słowa. Tylko zapomnieli dodać, że chodziło im o Amerykę Łacińską.

[ŚMIECH] Tak, w tym sensie jesteśmy jak Ameryka Łacińska. Polska jest naprawdę pato-państwem. Jesteśmy chorym krajem Europy. 

Co należałoby zrobić, aby poprawić sytuację na rynku mieszkaniowym?

Przede wszystkim należy nałożyć na deweloperów surowsze regulacje i przywrócić realne planowanie przestrzenne. Po drugie, konieczne jest stworzenie alternatywy w postaci budownictwa społecznego i spółdzielczego. W krajach zachodnich deweloperzy obsługują głównie klasę średnią i wyższą – pozostała część społeczeństwa korzysta z innych rozwiązań. Tam są spółdzielnie mieszkaniowe, budownictwo komunalne, oraz sporo rozwiązań mieszanych. Trzeba dać alternatywę. Trzeba pokazać, że może być inaczej, że nie trzeba żyć w tych slamsach deweloperskich. Można żyć inaczej i można za nieduże pieniądze gwarantować ludziom dobrej jakości życie i mieszkanie.

A trzecia rzecz, to opodatkować spekulacje. Nie może być tak, że dzisiaj rynek nieruchomości jest rajem podatkowym, gdzie się pierze pieniądze, gdzie inwestuje się nadwyżki, a potem się dziwimy, że w Polsce nikt nie inwestuje w żadne nowe technologie.

Polska gospodarka jest jedną z najmniej innowacyjnych w Unii Europejskiej. Zamykamy tabele, niewiele odróżniając się od Rumunii czy Bułgarii. Polacy wolą inwestować w przysłowiowy beton, niż w startupy.

Wolą, bo inwestowanie w nieruchomości jest zdjęte z podatku. A jeszcze do niedawna można było amortyzować zakup mieszkania. Mogłeś amortyzować coś, czego wartość rosła w czasie. Tylko polski Janusz-polityk mógł coś takiego wymyślić i dopiero Prawo i Sprawiedliwość to zlikwidowało. Mogłeś latami nie płacić w ogóle żadnych podatków. Żadnych. A polskie podatki od nieruchomości są i tak najniższe w całej Unii Europejskiej. Ostatni raport OECD zwraca na to uwagę. Nieruchomości muszą przestać być tak atrakcyjnym aktywem inwestycyjnym. 

Ale to jest większe zagadnienie. Jest to bowiem problem, który mieliśmy od XVIII wieku, że Polska była obywatelem Europy drugiej kategorii. Mieliśmy być spichlerzem dla rozwijających się gospodarek Zachodu i tyle. Tu ma być tanio i prosto. Tu "Polaczki" mają się zarzynać na umowach śmieciowych za półdarmo na pana szefa i zarabiać. A potem pan właściciel kupi sobie za to luksusowe auto i 5 kawalerek i będzie mógł mieć swoich chłopów pańszczyźnianych. I ten model rozwoju polskiej gospodarki od XVIII wieku nie zmienił się nawet ani na jotę. Wyłomem była historia dwudziestolecia międzywojennego, Centralny Okręg Przemysłowy oraz Gdynia. Potem mieliśmy trochę tego w PRL-u, ale po 89 roku to jest dominująca ideologia klasy panującej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Biznes

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na strefabiznesu.pl Strefa Biznesu