Street food, który w Polsce wciąż jest premium. Kto otworzy sieć?

Jerzy Mosoń
Najwyższy czas, by pewne dania i potrawy utraciły w Polsce miano luksusowych. Co Wy na to?
Najwyższy czas, by pewne dania i potrawy utraciły w Polsce miano luksusowych. Co Wy na to? 123rf.com/profile_501room
Nie pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz spróbowałem sushi. Wiem tylko tyle, że to było w „nagrodę” za przygotowanie znajomej do jednego z tych niezdawalnych egzaminów, takich, które niegdyś organizowały uczelnie po to, by odsiać plewy od ziaren. I nieważny był przy tym rachunek ekonomiczny. Tak jest, to było dość dawno. Ale czy rynek restauracyjny jakoś specjalnie zmienił się w Polsce od tamtych czasów?

Do restauracji sushi trzeba było ubrać się trochę lepiej, niż do studenckiego baru mlecznego. Była to wtedy jedna z pierwszych tego typu knajp w Warszawie. Ceny w niej znacząco odbiegały nawet od tych, z jakimi można zetknąć się w lokalach pewnej pani, która robiąc telewizyjne show, niebezpiecznie macha lokami nad testowanymi daniami.

Sushi oczywiście mi nie smakowało, bo z nim jest trochę tak jak z piosenkami – słuchaczowi podobają się tylko te, które kiedyś już słyszał. A ja sushi znałem wcześniej tylko z filmów i opowiadań. Pamiętam tylko tyle, że żałowałem zmarnowanych przez koleżankę pieniędzy. Szybko też przeliczyliśmy je na liczbę hamburgerów, jakie można by było zamówić w cenie tego sushi, w pewnym amerykańskim barze, który z jakichś powodów również upiera się, by nazywać go restauracją.

Nie tylko ja wtedy nie przepadałem za „wynalazkiem” z Japonii. Nie lubiła go ani tak zwana baba w chuście, ani jej bezzębny mąż, choć nigdy nie próbowali... Niemniej trudno byłoby się z nimi kłócić o sens jedzenia ryby na surowo. Dyspensę, by znaleźć się w takim stanie na talerzu, miał przecież tylko śledź. Co więcej, w niektórych kręgach od razu chciano go topić w jakiejś ogromnej ilości ognistej wody celem, rzecz jasna, wytępienia groźnych nicieni. Powiedziałem wtedy: koniec, nigdy więcej sushi; ani śledzi.

Rok po moim falstarcie z surową rybą nastała już jednak nowa – na sushi właśnie, a ja siłą rzeczy znów byłem namawiany, by się nie zrażać, by spróbować, że będzie inaczej. Odmawiałem. Raz jednak uległem zupełnie przypadkowo, zgadzając się na randkę w suszarni, sądząc po prostu, że musi chodzić o klub. Początkowo nawet szukałem modnego lokalu o tej właśnie nazwie. Potem zacząłem rozglądać się za pralnią, wierząc, że obok niej powinna być przecież suszarnia. Ostatecznie dotarło jednak do mnie, że choć zapewne minąłem już kilka restauracyjnych pralni o innych charakterze, zostałem zwyczajnie zwabiony na... surową rybę.

Poddałem się ostatecznie, i nawet mi smakowało, choć danie niczym nie różniło się od tego sprzed roku, co z kolei potwierdzałoby prawidłowość dotyczącą słuchanych wcześniej piosenek.

To, co się jednak nie zmieniło, to ceny za rybę, która nie potrzebuje nawet obróbki termicznej, nie wspominając o oleju, przyprawach i ziemniakach jako dodatku. Tylko ryż, jakieś wodorosty, zastępnik dla tradycyjnego Maggi w formie słonego sosu sojowego oraz polski chrzan barwiony na zielono i aromatyzowany. A, jeszcze imbir marynowany, tyle, co na łyżeczkę.

Tymczasem, aby wyjść z suszarni sytym, trzeba było zostawić w lokalu co najmniej 200 zł. Ryby nie kosztowały wtedy tak dużo jak obecnie, zatem marża restauratora musiała być wówczas zacna. Ale i teraz nie powinien narzekać: Polacy wciąż bowiem traktują sushi wciąż jako coś wykwintnego. Żaden właściciel lokalu serwującego surową rybę nie ma zatem powodów do tego, by obniżać ceny.

Tymczasem w Japonii – ojczyźnie surowej ryby sushi to od wielu lat zwykły street food, ot taka budka z zapiekankami i hot-dogami. Na Zachodzie Europy lokale już zdążyły się podzielić – na te, które chcą oferować wykwintne dania kuchni japońskiej plus sushi oraz street food sushi, który z powodzeniem może sąsiadować z kebabami. Kto z polskich restauratorów pierwszy podniesie rękawice i stworzy bary sushi? Nazwa sieci do wzięcia: suszarnia.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Strefę Biznesu codziennie. Obserwuj StrefaBiznesu.pl!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Biznes

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

G
Gość
Kebab to co innego niż sushi i nie tylko w kwestiach smakowych ale jedzenia. Kebaba da się zjeść na szybko a sushi to ja wolę zamawiać do domu przez roomservice. Bo łatwiej się je na stole. Wiadomo przy sushi ma się sos sojowy, wasabi, marynowany imbir. Jedzenie sushi to rytuał jak dla mnie więc albo w lokalu albo w domu powinno się je jeśc. Zresztą jeszcze do tego dochodzi jedzenie pałeczkami na ulicy tak o by się to robiło. Japończycy to inny naród oni są przyzwyczajeni do takiego jedzenia. My Polacy - niekoniecznie
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na strefabiznesu.pl Strefa Biznesu