Do restauracji sushi trzeba było ubrać się trochę lepiej, niż do studenckiego baru mlecznego. Była to wtedy jedna z pierwszych tego typu knajp w Warszawie. Ceny w niej znacząco odbiegały nawet od tych, z jakimi można zetknąć się w lokalach pewnej pani, która robiąc telewizyjne show, niebezpiecznie macha lokami nad testowanymi daniami.
Sushi oczywiście mi nie smakowało, bo z nim jest trochę tak jak z piosenkami – słuchaczowi podobają się tylko te, które kiedyś już słyszał. A ja sushi znałem wcześniej tylko z filmów i opowiadań. Pamiętam tylko tyle, że żałowałem zmarnowanych przez koleżankę pieniędzy. Szybko też przeliczyliśmy je na liczbę hamburgerów, jakie można by było zamówić w cenie tego sushi, w pewnym amerykańskim barze, który z jakichś powodów również upiera się, by nazywać go restauracją.
Nie tylko ja wtedy nie przepadałem za „wynalazkiem” z Japonii. Nie lubiła go ani tak zwana baba w chuście, ani jej bezzębny mąż, choć nigdy nie próbowali... Niemniej trudno byłoby się z nimi kłócić o sens jedzenia ryby na surowo. Dyspensę, by znaleźć się w takim stanie na talerzu, miał przecież tylko śledź. Co więcej, w niektórych kręgach od razu chciano go topić w jakiejś ogromnej ilości ognistej wody celem, rzecz jasna, wytępienia groźnych nicieni. Powiedziałem wtedy: koniec, nigdy więcej sushi; ani śledzi.
Rok po moim falstarcie z surową rybą nastała już jednak nowa – na sushi właśnie, a ja siłą rzeczy znów byłem namawiany, by się nie zrażać, by spróbować, że będzie inaczej. Odmawiałem. Raz jednak uległem zupełnie przypadkowo, zgadzając się na randkę w suszarni, sądząc po prostu, że musi chodzić o klub. Początkowo nawet szukałem modnego lokalu o tej właśnie nazwie. Potem zacząłem rozglądać się za pralnią, wierząc, że obok niej powinna być przecież suszarnia. Ostatecznie dotarło jednak do mnie, że choć zapewne minąłem już kilka restauracyjnych pralni o innych charakterze, zostałem zwyczajnie zwabiony na... surową rybę.
Poddałem się ostatecznie, i nawet mi smakowało, choć danie niczym nie różniło się od tego sprzed roku, co z kolei potwierdzałoby prawidłowość dotyczącą słuchanych wcześniej piosenek.
To, co się jednak nie zmieniło, to ceny za rybę, która nie potrzebuje nawet obróbki termicznej, nie wspominając o oleju, przyprawach i ziemniakach jako dodatku. Tylko ryż, jakieś wodorosty, zastępnik dla tradycyjnego Maggi w formie słonego sosu sojowego oraz polski chrzan barwiony na zielono i aromatyzowany. A, jeszcze imbir marynowany, tyle, co na łyżeczkę.
Tymczasem, aby wyjść z suszarni sytym, trzeba było zostawić w lokalu co najmniej 200 zł. Ryby nie kosztowały wtedy tak dużo jak obecnie, zatem marża restauratora musiała być wówczas zacna. Ale i teraz nie powinien narzekać: Polacy wciąż bowiem traktują sushi wciąż jako coś wykwintnego. Żaden właściciel lokalu serwującego surową rybę nie ma zatem powodów do tego, by obniżać ceny.
Tymczasem w Japonii – ojczyźnie surowej ryby sushi to od wielu lat zwykły street food, ot taka budka z zapiekankami i hot-dogami. Na Zachodzie Europy lokale już zdążyły się podzielić – na te, które chcą oferować wykwintne dania kuchni japońskiej plus sushi oraz street food sushi, który z powodzeniem może sąsiadować z kebabami. Kto z polskich restauratorów pierwszy podniesie rękawice i stworzy bary sushi? Nazwa sieci do wzięcia: suszarnia.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Strefę Biznesu codziennie. Obserwuj StrefaBiznesu.pl!
