Spis treści
Powrót do tradycji, czyli historia cyrulików
Moda na barbershopy może się wydawać świeża, ale profesja barbera ma naprawdę długą historię.
– To nie jest zawód naszych czasów. Barber, czyli dawniej cyrulik, balwierz lub golibroda, już w starożytności oferował nie tylko strzyżenie, ale też upuszczanie krwi czy usuwanie zębów – wyjaśnia Strefie Biznesu Małgorzata Środa, właścicielka sosnowieckiego salonu "Brzytwa Mać".
Oczywiście współczesny barber nie oferuje już tak drastycznych usług, ale pewien duch tradycji wciąż jest obecny. Choćby w znajdującym się nad każdym wejściem kolorowym słupku obrotowym, gdzie białe paski oznaczają ręczniki, czerwone - krew, a niebieskie - żyły.
Dziś mężczyzna też chce wyglądać dobrze
Gwałtowny rozwój rynku barberskiego to efekt zmiany podejścia mężczyzn do własnego wyglądu.
– Mężczyźni zaczęli zwracać uwagę na swój wygląd. Szukają miejsca, gdzie mogą się poczuć swobodnie, w męskiej atmosferze, bez plotek o paznokciach – mówi właścicielka salonu.
Barbershopy oferują nie tylko fryzury, ale też kompleksową pielęgnację zarostu, a wszystko to w przestrzeni zaprojektowanej z myślą o mężczyznach – zarówno pod względem estetyki, jak i atmosfery.
Czym właściwie różni się barber od fryzjera?
Choć wiele osób używa tych pojęć zamiennie, różnice są znaczące.
– W szkołach fryzjerskich główny nacisk kładzie się na kobiece fryzury. Tematy męskie są traktowane trochę po macoszemu. Barber to specjalista od męskich głów i to widać w jakości usług – tłumaczy Małgorzata Środa.
Największą różnicą jest stopień wyspecjalizowania. Barberzy uczą się cieniowania (tzw. fade), pracy z brzytwą, stylizacji brody i ciągłego śledzenia trendów – to umiejętności, których często nie przekazuje się w typowej szkole fryzjerskiej.
Miejsce tylko dla „samców alfa”? Obalamy mit
Wokół barbershopów krąży wiele mitów – że to miejsca dla „supermęskich” facetów, a kobieta nie powinna nawet przekroczyć progu. Czy rzeczywiście tak jest?
– To bzdura. Mamy klientów w każdym wieku, z różnych środowisk – od nastolatków po emerytów, od sportowców po urzędników. Przychodzą też partnerki i mamy z synami – zapewnia właścicielka.
W niektórych salonach kobiety rzeczywiście są niemile widziane – ale to wyjątki, nie reguła. Mało tego, kobiety też pracują w tym zawodzie.
– U nas pracują barberka i ja – właścicielka. Przełamujemy stereotypy. Męski świat? Owszem, ale nie zamknięty – dodaje rozmówczyni.
Whisky, rap i industrialny klimat
Jedną z cech barbershopów jest ich unikalny styl – zarówno wizualny, jak i muzyczny.
– Nie mamy różowych ścian. To przestrzeń męska – cegła, drewno, czasem industrialne klimaty. Ale każdy właściciel nadaje swojemu miejscu unikalny charakter – mówi Środa.
A do tego muzyka – przemyślana i dostosowana do nastroju.
– Od rapu po elektronikę. Nie puszczamy radia z reklamami. Czasem nawet zmieniamy playlistę, jak wiemy, że klient ma konkretny gust – zdradza rozmówczyni.
A czy to prawda, że serwuje się whisky?
– Czasem tak – bezalkoholowe piwo, whisky – dla klimatu. Ale raczej symbolicznie. Wiadomo, że większość klientów przyjeżdża autem – wyjaśnia właścicielka.
Szybko się otwierają i jeszcze szybciej zamykają
Choć droga do nożyczek stała się prostsza, a barbershopy rosną jak grzyby po deszczu, nie wszyscy nowi adepci sztuki fryzjerskiej są gotowi sprostać oczekiwaniom klientów.
— To nic innego jak fryzjer męski plus golenie brody, tylko opakowane w modny wystrój i tanią whisky na wejściu. Młodzi się na to łapią. Ja wolę mówić: fryzjer męski. Tak jak to było zawsze — mówi Grzegorz Lewko, fryzjer męski, który po kikludziesięciu latach wciąż uważa decyzję o wyborze tego zawodu za najlepszą w swoim życiu.
Jednak bywa i tak, że za atrakcyjnym wystrojem i amerykańską nazwą nie zawsze idzie jakość.
— Sam poprawiałem już wiele fryzur po tych barberach. Wielu z nich kończy kurs i od razu staje przy stanowisku. Dlatego te salony szybko się zamykają — zaznacza rozmówca.
Wzrost popularności barbershopów tak naprawdę wziął się z potrzeby specjalizacji. Czy fryzjer, który obsługuje zarówno kobiety, jak i mężczyzn, jest lepszy? Niekoniecznie. Wbrew popularnemu przekonaniu, że fryzjer „od wszystkiego” umie więcej, praktyka pokazuje coś odwrotnego.
— Nie da się dobrze robić wszystkiego. Zawsze powtarzam – nigdy nie ostrzyże tak dobrze ktoś, kto robi wszystko, jak ktoś wyspecjalizowany. Ja od 33 lat jestem tylko fryzjerem męskim — tłumaczy rozmówca.
Specjalizacja pozwala na perfekcję w detalach – konturowaniu brody, pracy brzytwą, czy stylizacji modnych fryzur typu fade. Fryzjer damski z kolei lepiej poradzi sobie z modelowaniem, farbowaniem czy trwałą ondulacją.
Smart rewolucja w systemie rezerwacji
– Aplikacja Booksy rzeczywiście zmieniła sporo w kwestii rezerwacji. Coraz więcej klientów korzysta z apki na smartfonie – to wygodne, bo jest dostępne 24 godziny na dobę. Ale prawda jest też taka, że nadal dzwonią, nawet na numer stacjonarny – mówi Małgorzata Środa.
Właścicielka sosnowieckiej Brzytwy Mać dodaje, że usługa "boost", czyli promowanie salonu w wyszukiwarce, kosztuje prawie 60 proc. pierwszej usługi umówionej przez tę aplikację. Poza tym płaci się abonament.
– Jeśli ktoś ma już dużą, stałą bazę klientów, to może próbować działać bez Booksy, ale moim zdaniem byłoby ciężko. Ona naprawdę ułatwia organizację pracy – zarządzanie kalendarzem, przesunięcia wizyt, ogarnianie terminów. Przy dużej liczbie klientów zeszyt i długopis to już za mało – wyjaśnia rozmówczyni.
Za granicą Booksy działa tylko w ograniczonym zakresie. Platforma w różnych krajach ma osobne spółki.
– Polski klient nie zapisze się na wizytę przez aplikację będąc np. w Szwajcarii, bo Booksy polskie i szwajcarskie to dwa różne systemy. Dlatego czasem dzwonią do nas klienci z zagranicy – teraz już wiem dlaczego – uzupełnia właścicielka barbershopu.
Z kolei Grzegorz Lewko na pytanie o korzystanie z platformy do umawiania wizyt on-line, odpowiada bez wahania:
— Cały czas się bronię przed tym Booksy.
Powody tej decyzji są bardzo konkretne. Przede wszystkim – struktura klienteli.
— Mamy bardzo duży procent klientów 70+, którzy wolą po prostu zadzwonić. Podnieść słuchawkę, porozmawiać, dopytać.
Drugim argumentem są warunki finansowe narzucane przez platformę:
— Booksy za nowo przybyłego klienta żąda 60 proc. wartości usługi. Słyszałem, że niektórzy wynegocjowali pięćdziesiąt parę, ale dla mnie to i tak przesada — zdradza Lewko.
Do tego dochodzi problem z nagłymi rezygnacjami:
– Proszę sobie wyobrazić – wypełniony grafik, czekamy na klientkę na balejaż, który trwa 3 godziny. I nagle, 15 minut przed – odwołuje wizytę przez Booksy. Skąd ja mam wziąć kogoś na jej miejsce? My żyjemy z fryzjerstwa, nie mamy maszyny do drukowania pieniędzy – opowiada fryzjer.
