W Polsce wydaje się zbyt wiele książek. Autor ze Szczecina wprost o rynku wydawniczym

Agata Maksymiuk
Podobno, żeby wkurzyć Marcina Grzelaka, wystarczy zapytać go, dlaczego te jego książki są takie smutne. Może nie bezpośrednio, ale zapytaliśmy. - Czy rzeczywiście się wkurzył, sprawdzicie kilka linijek dalej (uśmiech). Ale zaczekajcie, zanim wasz wzrok ucieknie te kilka linijek dalej, to musicie wiedzieć, że rozmawialiśmy też o tym, czego potrzeba, by stworzyć powieść godną uwagi czytelników i wydawnictw, emocjach chowanych i eksponowanych na łamach powieści, męskości i stereotypach z nią związanych oraz pisarskim zawodowstwie. Będzie też mała wisienka, a nawet dwie, bo autor zapowiedział kolejne tytuły. Teraz do dzieła, czytajcie.

Podobno, żeby stworzyć historię, która uwiedzie cały świat, wystarczy chwila skupienia, długopis i serwetka. Wierzysz w to?

- Trochę tak, trochę jednak nie, bo jeśli ta historia ma później wyjść poza serwetkę i przyjąć rysy profesjonalnego dzieła, to trzeba czegoś więcej. Często powtarzam, że historii nie trzeba wymyślać, bo one wszystkie już się wydarzyły. Trzeba się tylko dobrze rozejrzeć, połączyć kilka kropek i znaleźć do tego słowa. Jednak nawet najlepsza opowieść bez warsztatu autora jest tylko opowieścią, nadal nie jest literaturą, a rozmawiamy tu przecież o literaturze. Inną rzeczą natomiast jest to, że te dobre historie bardzo często giną w gąszczu, bo brakuje im po prostu szczęścia. Moje pomysły biorą się zawsze z obserwacji, z jakiegoś impulsu, pojedynczego obrazka, zobaczonego człowieka. Na tym etapie serwetka wystarcza, potem trzeba już jednak czegoś więcej.

A co twoim zdaniem dziś decyduje o sukcesie książki? Chodzi tylko o to, co autor zostawi na kartkach? Czy jednak o promocję i zasięgi w mediach społecznościowych?

- Kiedyś byłem przekonany, że wystarczy napisać dobrą książkę i dalej świat sobie z tym poradzi, potem byłem pewien, że pomysł na siebie i dobre media społecznościowe załatwią doskonale temat promocji, w końcu jednak zostałem z tych złudzeń odarty. Powtórzę dość niepopularną opinię, z którą absolutnie się jednak zgadzam: w Polsce wydaje się zbyt wiele książek. Rynek wydawniczy to dziurawe sito, przez które raz przelatują dobre pozycje, raz byle jakie, często te dobre nawet do sita się nie mieszczą. Rynek vanity i self publishingu zupełnie zapchał kanały dystrybucji, czytelnik może się w tym zagubić, a autorzy muszą się rozbijać łokciami, bo wydawnictwa każdego dnia dostają tyle propozycji, że większości z nich nawet nie czytają. O sukcesie książki decyduje więc masa czynników, poczynając od najważniejszego, czyli dobrego wydawcy z dobrymi zasięgami i z dobrymi chęciami. No i ponownie do szczęście...

Marcin Grzelak, pisarz
fot. Radek Kurzaj

To, czego ty bardzo dużo zostawiasz na łamach, to smutek i beznadzieja - emocje, które trudno wymyślić od zera. Ile z nich wyjmujesz z siebie i wkładasz w bohaterów?

- Obiegowym żartem w szczecińskich kręgach literackich stało się już powiedzenie, że jeśli chcesz wkurzyć Grzelaka, wystarczy zapytać go, dlaczego te jego książki są takie smutne. Ciężkie emocje i trudne pytania są esencją mojego pisania, nie są jednak w moim odczuciu dominujące. Piszę historie o rzeczach ważnych, tkam je jednak na fabule obyczajowo kryminalnej, piszę językiem, który wymaga skupienia, wzbudzam emocje, których boimy się często dotykać. To jest prawda o moich książkach. Jest w tych moich bohaterach dużo mnie, moich przeżyć, moich emocji, lecz w miejscach, które znam wyłącznie ja, masz jednak rację: nie wymyślam tego od zera. Mniej czy bardziej świadomie w trzech pierwszych książkach wyłożyłem trochę siebie na tacę. Publicznie mówię więc, że „Pułapka na anioły”, „Cukier na duszy” i „Beksa” są dla mnie formą autoterapii. W kolejnych rzeczach, nad którymi pracuję, jest mnie o wiele mniej.

W najnowszej powieści „Beksa” skierowałeś się w kierunku męskiej emocjonalności, a raczej kłopotach z nią. „Mężczyźni płaczą w ukryciu” - tak brzmiało hasło promujące tę powieść. Dlaczego zdecydowałeś się na ten kierunek?

- Bo faceci mają problem. Sami sobie to zrobiliśmy, kultywowaliśmy te patriarchalne głupoty przez setki lat i teraz nie mamy pojęcia kim mamy być. Kobiety w tym czasie wzięły sprawy w swoje ręce i walczą. To oczywiście obrazek przerysowany, nie do końca oddający realia we wszystkich kulturach, ale kondycja psychiczna mężczyzn jest bardzo kiepska. Nie potrafimy się wyrwać z tego modelu przywódcy, pana i władcy, silnego zwierza, który ma rządzić światem. Wstydzimy się nawet pomyśleć, jacy jesteśmy naprawdę. Nie radzimy sobie z tym, co mamy zaszyte w genach, jest kiepsko. Pytam trochę o tych facetów, pytam o to, co zrobili kobietom, pytam czy to się już nie powtórzy, ale pytam też o to, jak będzie z układem ról na mapie damsko męskiej w najbliższej przyszłości. Odpowiedzi nie mam, ale sam fakt pytania o to głośno pobudza coś ważnego.

Podczas pisania nie nachodziły cię myśli, że może ten problem nie zostanie potraktowany poważnie, że może wysłanie Irka do psychoterapeuty zostanie zbyte przewróceniem oczu albo kpiącym uśmiechem? Żyjemy w społeczeństwie, które nie lubi być zaskakiwane zmianą i otwartością.

- Pisząc nie myślę o tym, jak ktoś odbierze historię. Piszę absolutnie egoistycznie dla siebie, nie kalkuluję, nie rozmyślam o konsekwencjach. Potem, kiedy książka idzie w świat, staje się to jednak dla mnie ważne. Ważne jednak nie w taki sposób, w którym chcę się przypodobać, szukam akceptacji dla swoich poglądów. Ważne w taki sposób, że jeszcze głośniej podkreślam to, co dla mnie ważne. Wszystkie moje książki łamią tabu, stawiają postaci w kontraście i kontrze do stereotypowego modelu świata, rozbierają człowieka i pokazują, dlaczego stał się takim a nie innym. Rzuciliśmy podczas promocji w świat pytanie „Dlaczego mężczyźni płaczą w ukryciu?”. Na mieście zawisły setki plakatów, internet zagrzał się od tego hasła. Wróciło do nas z tej akcji tak wiele, a większość tego, co wróciło, dawało świadectwa czegoś ważnego. Pojedyncze wpisy w sieci mówiły, że płaczą tylko pierdoły, niewiele osób miało odwagę przewracać publicznie oczami, patrząc na Irka, ale ja o to nie dbam. Jako autor biorę wychodzenie poza schemat społeczny za swój obowiązek.

W jaki sposób tworzysz swoich bohaterów? Słuchałam rozmowy, w której opowiadałeś, że tworząc Dżonego z „Cukru na duszy” inspirowałeś się osobami, które na co dzień są dla nas niewidzialne. Dopiero kiedy znikają zauważamy zmianę w krajobrazie.

- Trochę już na to pytanie odpowiedziałem, ale tak: patrzę, podglądam, łączę kropki na mapie i mam historię. Tak było też z Dżonym. Takich Dżonych na swojej drodze spotkałem wielu, wzorcem była jednak autentyczna postać z mojego rodzinnego Złocieńca. Jednego z głównych bohaterów Beksy również najpierw zobaczyłem, Wojtek z Pułapki również nie jest przypadkowy. Pracuję teraz nad powieścią zatytułowaną „Czarne mleko” która jest moją wariacją na temat prawdziwej historii rodzinnej, która działa się w 1941 roku na Kieleczczyznie, w rodzinnych stronach mojej mamy. We wrześniu w pewnym megaciekawym zbiorze opowiadań pojawi się moja opowieść inspirowana również prawdziwą postacią: samotną starszą panią, która co roku we Wszystkich Świętych zbiera pieniące przy cmentarnej bramie w Dąbiu. Pomysł na piątą powieść inspirowany jest historią pewnej szczecińskiej rodziny. Rozglądajcie się, może Grzelak coś o was wkrótce napisze (uśmiech).

Marcin Grzelak, pisarz
fot. Radek Kurzaj

Często słyszy się - kiedyś to były czasy, kiedyś to się żyło. Swoimi powieściami postanowiłeś ruszyć pod prąd tym słowom? Twoja pierwsza książka „Pułapka na Anioły” i kolejna, czyli wymieniony już, „Cukier na duszy” wyciągają całą szarość z okresu transformacji ustrojowej.

- Każdy etap w historii ma tyleż odcieni jasnych, co i ciemnych. Moje dzieciństwo w komunie było kolorowe pomimo społecznej biedy, podobnie lata 90, gdy byłem nastolatkiem, miały swój nieodparty urok, ale dla choćby moich rodziców były to czasy trudne. Do swoich opowieści wyciągam głównie te kawałki szare, bo tego potrzebowała fabuła, ale jest tam też mnóstwo kolorytu na miarę tamtego czasu. Mieszam barwy, mieszam tła, wszystko jest jednak zamierzone, bo wszystko prowadzi moich bohaterów po ustalonych ścieżkach w ustalonym kierunku.

Za tobą już trzy tytuły, kolejna dwa przed tobą. To dobry moment, żeby zacząć myśleć o pisarstwie zawodowo?

- To zawodowstwo w pisarstwie jest nie złudne, bo tak naprawdę zupełnie wyłącznie z pisania żyje wąska grupa twórców. Nawet ci najlepsi parają się jeszcze innymi zajęciami, bo mówiąc brzydko: wyżyć z tworzenia książek nie jest łatwo. Dla mnie nadal jest to druga praca, bardzo czasochłonna, ale druga i to ona podporządkowuje się tej pierwszej, nie odwrotnie Wszystko co robię wokół swojego pisania ma jedna służyć temu, żeby ta proporcja kiedyś się odwróciła. Chcę zajmować się tylko pisaniem i tym, co związane z literaturą. Nie wiem, czy uda mi się to za 10 lat, czy za 20, ale wiem, że tak będzie. Pisanie wypełniło mi jakiś kawałek, który dotąd poszukiwał swojej tożsamości. Nie jest to tylko zabawa, traktuję to niezmiernie poważnie, dokształcam się, wyciągam wnioski, chcę być lepszy. Dostałem z kosmosu jakiś pokład talentu i nie zamierzam tego zmarnować.

A jak to wszystko się zaczęło? Przeczytałeś kolejną książkę, odłożyłeś ją na bok i pomyślałeś - też tak potrafię, po czym zabrałeś się do pisania? Pamiętasz zapalnik, który sprawił, że zacząłeś tworzyć?

- Tak, tak. Dokładnie tak było: przeczytałem „Złodziejkę książek”, miałem już w głowie swoje historie, wiedziałem, że potrafię robić ze słowami wiele rzeczy, byłem namawiany, żeby napisać dłuższą formę, bo wcześniej bawiłem się w krótkie opowiadania, więc kiedy tę Złodziejkę odłożyłem powiedziałem sobie - dobra, ja też tak potrafię, idziemy w to. Potem jednak nastąpiła twarda weryfikacja, padałem i się podnosiłem. Dość powiedzieć, że ostateczna wersja „Pułapki” jest jej czwartą wersją, ale miałem po drodze doskonałych nauczycieli i swój paskudny charakter, który nie pozwalał się poddać. A kiedy wziąłem pierwszą swoją powieść do rąk, to już wiedziałem, że absolutnie nie ma odwrotu. Mam łatwość pisania, lekkość wymyślania historii i ogromną frajdę z tego. Cieszę się, że ten impuls mnie trafił, bo mógłbym zmarnować ważny kawałek siebie.

A pamiętasz pierwszą książkę, którą przeczytałeś od deski do deski?

- Nie, zupełnie nie. A to dlatego, że zacząłem czytać już w wieku 5 lat, w wieku 7 - 8 lat czytałem książki dla dorosłych na zmianę z przygodami dla młodzieży. Pamiętam kilka swoich ulubionych pozycji z tamtego czasu, które czytałem kilkukrotnie, ale pierwszą tak naprawdę poważną rzeczą, która mnie porwała, była „Udręka i ekstaza” Stone’a. Po latach przeczytałem ją ponownie i uzupełnienie swojego rozumienia świata z czasu dzieciństwa nowymi odczuciami było czymś fascynującym. Czytanie mnie wychowało. Jestem za to wdzięczny mojemu ojcu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Styl życia

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na strefabiznesu.pl Strefa Biznesu