Budek dróżników jest na kolei coraz mniej. Zastąpiły je automaty, które same zamykają zapory gdy zbliża się pociąg i same je otwierają po jego przejechaniu. Jednak są miejsca, gdzie szlabany musi obsługiwać człowiek. To przejazdy na liniach wielotorowych, tam gdzie nie ma dobrej widoczności z powodu łuku torów albo tam, gdzie jest bardzo duży ruch samochodów. W takich miejscach praca dróżnika jest niezastąpiona i wciąż stoją tam budki. Pracownicy siedzą w nich 24 godziny na dobę, często są to kobiety.
– Przyjemnie nie jest, szczególnie w nocy – mówi jedna z dróżniczek. – Zdarza się, że nachodzą nas różne typy, chcą dostać się do środka, bywa że są pijani. Tymczasem przepisy nakazują wyjść na zewnątrz, ale czasem jest duży strach i obserwuje się pociąg przez okno. Jednak to nie to samo, bo maszynista nie widzi czy dróżnik jest na posterunku. Dlatego te siatki są niezbędne - żebyśmy mogli wyjść, a jednocześnie nie stać się obiektem agresji.
– Najgorsi są kierowcy, szczególnie w weekendowe noce – opowiada dróżniczka z podłódzkiej miejscowości. – Podjedzie taki BMW, muzyka na ful i stanie pod szlabanem. A tu mam dwa pociągi jeden po drugim. 10 minut stania. I zaczyna się - wyzwiska, rzucanie kamieniami, butelkami a raz nawet wyskoczył jakiś łysy z auta i zaczął walić kijem w okna. Szybę potłukł, a ja o mało co nie dostałam zawału. A już joby jak szlaban za długo jest opuszczony to normalka. To codzienność.
Dróżnicy mówią, że agresja jest coraz większa. Zdarza się wyłamywanie zapór albo przejeżdżanie w ostatniej chwili tak, że samochód zahacza o opadającą zaporę. A potem awantura - bo auto uszkodzone i kto winny? Dróżnik oczywiście.
– Pewnie, że te kraty sprawiły, że czujemy się jak w więzieniu na spacerniaku, ale lepsze to niż dostać po głowie albo zarobić w twarz, a to się wielu z nas przydarzyło – mówi pracownik kolei. – Ja tam się z nich cieszę.
