Staszek Karpiel Bułecka - jaki jest prywatnie?
- W zeszłym roku stuknęła ci czterdziestka. Poczułeś, że przekroczyłeś smugę cienia?
- Czterdziestka u mężczyzny może być przekroczeniem pewnej bariery, wielu widzi w tym taki półmetek życia. Ma to też plusy. Człowiek jest wtedy dużo mądrzejszy, ale ciągle w dobrej formie fizycznej i ma jeszcze chęć zrobić coś w swoim życiu. I ja też mam w sobie dużo takiej pozytywnej energii. Z tego narodził się Staszek z Gór. To był taki trochę prezent na czterdziestkę, który sam sobie sprawiłem.
- Skąd taki pomysł?
- Przede wszystkim chciałem się rozwijać. Ale pokazać też, jaki jestem naprawdę. A jestem porywczy, energiczny i wdzięczny za to, jakie mam życie, które bardzo je lubię. Dlatego ta płyta pokazuje mnie od prywatnej strony. Teksty do znajdujących się na niej piosenek opowiadają o miejscu, z którego pochodzę i w którym mieszkam, trochę żartem, trochę na opak, ale z wigorem.
- Podobno początkowo planowałeś nie wyjawiać, kim jest Staszek z Gór. Dlaczego ostatecznie z tego zrezygnowałeś?
- Bo wszyscy mnie znają. Wiadomo – byłem jakoś tam widoczny, wystąpiłem we wszystkich telewizyjnych talent-show oprócz „Rolnik szuka żony”. (śmiech) Co prawda śpiewam teraz polskim językiem literackim, ale w sposobie akcentowania słychać, że jestem z gór.
- A dlaczego Staszek z Gór, a nie po prostu Staszek Karpiel-Bułecka?
- Pod swoim imieniem i nazwiskiem występowałem w zespole Future Folk. Muzyka Staszka z Gór jest kompletnie inna od tego, co wtedy tworzyłem. To bardziej popowe brzmienie, jedynie z nutą folku, którą słychać w skrzypcach. Ten pseudonim, pod którym teraz występuję, rzucił Hubert Gasiul, mój obecny bębniarz, który jest współautorem większości płyty. Znamy się od dawna i dla niego właśnie zawsze byłem „Staszkiem z Gór”. Spodobała mi się ta zbitka słów i powiedziałem: „To się zgadza! Robimy Staszka z Gór!”. Bo przecież tutaj się urodziłem i mam nadzieję zostać do grobowej deski.
- Dopiero na początku tego roku ogłosiłeś, że opuszczasz Future Folk. W jakiej atmosferze przebiegło rozstanie?
- Przyniosłem flaszkę na stół i powiedziałem chłopakom jasno: „Chcę się rozwijać, dlatego odstawmy zespół na rok czy dwa. Ile można tłuc to samo? Odświeżcie to, co robiliśmy przez dwanaście lat, a ja idę po swoje. Jak mi się uda, to zadziała i dla was na plus. Fajnie będzie potem wrócić do siebie po przerwie”. Ale chłopaki znaleźli sobie w międzyczasie nowego wokalistę i tak już zostało. Przyjaźnimy się, bo spędziliśmy ze sobą szmat czasu, nie będziemy więc sobie przeszkadzać. Dla każdego jest miejsce na scenie.
- Co zdecydowało, że jako Staszek z Gór zwróciłeś się bardziej w stronę popu?
- Ja zawsze chciałem grać na bębnach. Kiedy idę na jakiś koncert, to patrzę od razu na perkusistę, czy nie kwasi. (śmiech) Dlatego poprosiłem o skomponowanie dla mnie piosenek bębniarza – wspomnianego Huberta Gasiula. Za jego sprawą mamy dziś w składzie żywe instrumenty: saksofon, skrzypce, klawisze i oczywiście perkusję. Produkcją płyty zajął się Arek Kopera, znany ze współpracy z Dawidem Podsiadło i Sanah. Dzięki niemu piosenki nabrały popowego brzmienia. I dobrze – taka muzyka mi dzisiaj w duszy gra.
- Niby to pop, ale są tu elementy folkloru z różnych stron świata: podhalańskiego, bałkańskiego, latynoskiego czy nawet karaibskiego.
- Bo Staszek z Gór miał możliwość wyjechania z Zakopanego i wie, co się dzieje w szerokim świecie. Ma głowę otwartą, bo jest z pokolenia wychowanego na MTV. Już jako dziecko miałem do czynienia z łączeniem góralszczyzny z jazzem, mój tata nie tylko prowadził zespół Krywań, ale grał też ze Zbigniewem Namysłowskim. Potem stryj Sebastian zaczął grać folk na rockową nutę w Zakopowerze. Właściwie chyba tylko Indianie nie nagrywali z góralami – ale to zostawimy sobie na później (śmiech). U mnie na płycie jest tylko szczypta tego folku, żeby podkreślić korzenie, z których jestem dumny.
- Nie będziesz więc występował w góralskim stroju?
- Nie zrobię tego przy takiej muzyce, bo mam szacunek do góralskiego stroju. Zakładam go jedynie na imprezy okolicznościowe: chrzty, śluby i pogrzeby. Wyjątkiem jest typowo kolędowe granie. Nie wyobrażam sobie, by zakładać taki strój do popowej muzyki, jaką wykonuje Staszek z Gór. Wynika to szacunku do mojej tradycji i dziedzictwa. Irytuje mnie, kiedy widzę, jak zespoły disco-polo chodzą w góralskich portkach. Ja nie chcę robić festynu. Bo po co?
- To otwarcie się Staszka z Gór na świat pokazuje, jacy są współcześni górale z twojego pokolenia?
- Oczywiście. W Zakopanem w co drugiej chałupie jest ktoś wykształcony w innych niż Podhale zakątkach świata. Jak nie muzycznie, to plastycznie, rzeźbiarsko czy stolarsko. I fajnie, że młodzi ludzie otwierają się. Zachowujemy przy tym naszą tradycję – bo w tym jest prawda. Nie będziemy więc rapować i udawać, że jesteśmy hip-hopowcami z Bronksu. W tym, co robimy, widać i słychać, skąd się wywodzimy. Sztuczna Inteligencja tak nie potrafi.
- Jak ci się śpiewało te popowe piosenki?
- Musiałem zaśpiewać je trochę inaczej niż śpiewałem w Future Folk. Nie musiałem się jednak jakoś wyjątkowo nad tym męczyć – wyszło bardzo naturalnie, intuicyjnie. Mam doświadczenie w śpiewaniu różnych piosenek w różnych programach, w których byłem. Nie raz musiałem zmieniać barwę głosu. Tu nie chciałem tego robić, żeby zostawić trochę tę podhalańską nutę. Dlatego słychać na płycie, że to śpiewa Staszek z Gór.
- Nie kusiło cię, żeby wpleść trochę góralskiej gwary w tę literacką polszczyznę?
- Może będziemy tak robić w przyszłości. Na razie pozostajemy przy piosenkach napisanych literacką polszczyzną. Myślę, że to dobry ruch. Dzięki temu ludzie przychodzą na nasze koncerty i słuchają piosenek, które wykonujemy. Często są to występy plenerowe, mogą więc odejść w każdej chwili. A zostają i bawią się. Bo rozumieją o czym śpiewam.
- Teksty piosenek Staszka z Gór są napisane z humorystycznym zacięciem. To był twój pomysł?
- Teksty napisała Mimi Wydrzyńska. Ona ma swój styl, od razu to słychać. Spędziliśmy jednak wiele czasu na rozmowach i opowiadałem jej o czym chciałbym, żeby były te piosenki. I trafiła w samo sedno. Te teksty są z przymrużeniem oka, lekko karykaturalne, ale nie prześmiewczo, powiedziałbym nawet, że z pewną czułością i na pewno zrozumieniem. Co ciekawe Mimi napisała je bez wysiłku i tę lekkość słychać. Miałem też tekst od Jacka Cygana, ale to nie było to, nie na teraz.
- Już w otwierającym płytę „Karpaczu” dajesz przewrotnie wyraz swej miłości do Zakopanego. Naprawdę wolisz spędzać wakacje w rodzinnym mieście niż w ciepłych krajach?
- (śmiech) Ja kocham morze, plażę i ciepło. Tu w górach przez większość czasu jest zimno. Dlatego górali ciągnie do ciepłych krajów. Ale tylko na jakiś czas. Docelowo najważniejsze są góry, śnieg i narty. Raz na jakiś czas muszę się jednak wygrzać na słońcu. Mam to po babce i ojcu. Nie przeszkadzają mi wysokie temperatury. Ostatnio miałem przyjemność jechać w plus czterdziestu stopniach do Monte Cassino przez Węgry, Rumunię, Serbię i Chorwację. I czułem się świetnie, nawet otworzyłem dach w samochodzie, bo podróżowałem Fiatem 500 z 1965 roku, w którym nie ma klimatyzacji. A niektórzy mieli z tym problem. (śmiech)
- Przez dwanaście lat mieszkałeś w Warszawie. Jak to wytrzymałeś?
- Pojechałem do Warszawy na miesiąc, a zostałem dwanaście lat (śmiech) Tam się urodził nasz syn. Ale wiedzieliśmy z moją Hanią, że przeprowadzimy się do Zakopanego, bo zaczęliśmy tu budować pensjonat. Pandemia spowodowała, że musieliśmy to zrobić szybciej. Mieliśmy czas, żeby wszystkiego dopilnować, byliśmy więc tutaj częściej. I dobrze się stało. Warszawę uwielbiam – ale tylko na chwilę. Moje serce bije najswobodniej w Zakopanem, u podnóża gór.
Staszek Karpiel Bułecka prowadzi pensjonat
- Co cię skłoniło do wejścia w hotelarski biznes?
- Zawsze miałem to w głowie. Zakopane to przecież miasto turystyczne. Chciałem też mieć inne źródło dochodu, bo to, co robię jako wokalista, w każdej chwili może się skończyć. Rodzice zawsze mnie na to uczulali. I mieli rację – pokazała to pandemia. Wielu artystów zarabiało spore pieniądze i równie kosztowne prowadzili życie. A tu w pewnym momencie skończyło się granie i zaczął się płacz. Osobiście uważam, że rozsądniej było chociaż część odłożyć, zainwestować. Ci bardziej przewidujący tak zrobili. Staram się przytomnie rozglądać i czerpać z sensownych przykładów. Mam rodzinę, dobrze mi w roli odpowiedzialnego za moich bliskich, nie chciałbym więc ich zawieść swoją beztroską.
- Czym wyróżnia się twój hotel od innych w mieście?
- To dom, w którym się wychowałem. Jest wiekowy i ma bogatą historię. Za czasów moich pradziadków i dziadków przebywali tu znani ludzie - od Wincentego Witosa do Witkacego. To była też ostatnia gazdówka na Podhalu: mieliśmy tu konie, krowy, świnie. W samym centrum Zakopanego. Zdecydowałem się zachować bryłę tego domu w zakopiańskim stylu, ale dołożyłem jedną nowoczesną elewację. Teraz to góralski dom drewniany, pomieszany z cegłą. Nie jakaś cepelia. Wszystko zaprojektował mój brat architekt, pięknie łącząc tradycję z nowoczesnością. Zresztą trzeba do Apartamentów u Bułecki przyjechać i samemu ocenić. Zapraszamy!
- Śpiewasz czasem dla gości?
- (śmiech) Jeszcze nie było okazji. Nie mijam się z gośćmi, chętnie gazduję, ale unikam też sytuacji, w których musiałbym im wchodzić na głowę, narzucać się. Przede wszystkim chcę bowiem, żeby się tutaj dobrze czuli. Moja świętej pamięci babcia prowadziła pensjonat i była duszą towarzystwa. Przez to ludzie uwielbiali do niej jeździć. Kiedy już nie było miejsca dla gości, bo wszystko było zajęte, spali nawet z nią w pokoju. (śmiech) Bo był u niej fantastyczny klimat. I ja też staram się tego pilnować. Ludzie pragną dzisiaj normalności. Dlatego otworzyliśmy pensjonat dla rodzin.
Staszek Karpiel Bułecka: rodzina, żona, dzieci
- Jak oceniasz obecną komercjalizację Zakopanego?
- Śpiewam o tym w piosence „Lawina”. Że na każdym miejscu zalewa nas tandeta. Bardzo mnie to boli, bo w ten sposób niknie unikalny charakter tego miasta. Zakopany pod banerami, niespójny w stylu zabudowy, to okropnie smutne! Ale tak to jest, kiedy dla mieszkańców liczą się tylko dutki. Nie boję się tego powiedzieć i o tym zaśpiewać. I ludzie chyba zgadzają się ze mną, bo na koncertach ta piosenka cieszy się największym wzięciem.
- W teledysku do „Karpacza” występuje twoja narzeczona Ania. Trudno ją było na to namówić?
- Nie, chociaż ją zawsze krępuje kamera. Ale chyba było jej ze mną raźniej. Musieliśmy to szybko nakręcić, więc robiliśmy ujęcia jeden do jednego. I wyszło od strzału i super.
- Jak warszawianka odnajduje się w Zakopanem?
- Świetnie. Już chyba nie wyobraża sobie, żeby wrócić do Warszawy. Może realizować tutaj swoje pasje. Przede wszystkim latanie na paralotni. Poza tym narty i rowery. Pracuje sobie zdalnie i tutaj otworzyła też z przyjaciółkami Górską Wioskę Edukacyjną - placówkę w nauczaniu domowym. Jak widzę, ile one nad tym siedzą, to nie przestaję ich podziwiać.
- Co to znaczy?
- Dzieci w nauczaniu domowym mogą siedzieć w domu z rodzicami, ale mogą też mieć miejsce, gdzie spędzają czas, mają nauczyciela, przyjaciół, nie są wychowywane tak, jak w szkołach publicznych – czyli od 150 lat tak samo: siedzimy w ławce mnóstwo godzin, grzecznie, na siku po podniesieniu ręki i prace domowe robimy do wieczora. Tutaj maluchy uczą się z natury, doświadczania i tego wszystkiego, co nas otacza. Bo co ktoś z nas pamięta ze szkoły? Raczej uczyło nas samo życie, podróżowanie po świecie. Tak jest z tymi dzieciakami i widać, że one rozwijają się całkiem inaczej. Mają normalnie pracę, literki i liczenie, ale w sposób naturalny - na powietrzu i bez ławek. Tylko prowadzenie tego to jest mnóstwo roboty, a one to robią bez wynagrodzenia.
- Trudno było uruchomić takie niekonwencjonalne nauczanie w konserwatywnym Zakopanem?
- Nie było łatwo. U nas ludzie są nauczeni, że dzieci chodzą do szkoły, a dorośli mają święty spokój. Pokazaliśmy to jednak w telewizji i okazało się, że coraz więcej ludzi czegoś takiego tutaj szuka. Na Podhalu jest coraz więcej osób, które zdecydowało się tu przeprowadzić. Mało tego, trochę „naszych” zdecydowało się na takie nauczanie swych dzieci.
Kim jest żona Staszka Karpiela Bułecki?
- Czyli Ania jest nie tylko mamą, ale też nauczycielką?
- Nie, doby by jej już nie starczyło. Ona to założyła i pracuje na rzecz tego, żeby Wioska trwała. Uczą jej koleżanki. I robią to świetnie. Co jakiś czas organizują spotkania z rodzicami i obgadują wszystko - starają się pilnować tego, co rodzice chcą, ale też żeby dalej szkoła była na obranym kursie. To wcale nie jest łatwe. Cały czas jest między nimi dialog.
- To wszystko na poziomie nauczania początkowego?
- Od zerówki do końca podstawówki. Oczywiście na koniec roku dzieci muszą jechać do „normalnej” szkoły na egzamin, by sprawdzić jak im to nauczanie domowe poszło, czy sie uczą. Oczywiście to wszystko jest dość proste, więc nie ma siły, by ktoś nie zdał. Co ważne: dzieciaki, jadąc na taki egzamin, nie czuły w ogóle stresu. Ja byłem w szoku. Szły zadowolone. Nie było sraczki. A pamiętam swój ból brzucha przed każdą wywiadówką. Lepiej było uciec ze szkoły, niż do niej chodzić.
- Jesteście z Anią już 13 lat, wasz syn Staś ma osiem lat. W kwestii małżeństwa też preferujecie nowoczesny model życia bez ślubu?
- Przez te lata wiele się działo: budowa domu, przeprowadzka, narodziny naszego syna. To bardzo nas absorbowało. Teraz jest już spokojniej, trzeba więc wreszcie pomyśleć o tym ślubie (śmiech). Choćby ze względu na papierologię, żebyśmy w dokumentach byli jako mąż i żona, bo tak to nawet nie możemy pójść do siebie do szpitala i zasięgnąć informacji.
- Rodzice na was nie naciskają?
- Już nie. Chyba rozumieją, że u nas nie będzie tak, jak u nich. My szanujemy to, jak oni nas wychowali, ale chcemy żyć po swojemu. Jesteśmy dorośli i to my wychowujemy nasze dzieci. Kierujemy się naszymi zasadami.
- Kiedyś powiedziałeś w wywiadzie, że jeśli będziesz brał ślub, to tylko w ciepłych krajach. Nie chcesz góralskiego wesela?
- Ja uwielbiam ludzi, ale ślub chciałbym wziąć w ciszy. A góralskie wesele to wiadomo: zapraszamy sześćset osób, ostatni wchodzi, a pierwszy wychodzi. To męczące dla pary młodej tak z wszystkimi się całować i zajmować. Hania ma absolutne nie na taką imprezę. Ja kocham Grecję – nie lepiej więc wziąć tylko najbliższych i tam wszystko załatwić na spokojnie?
- Ciotki i wujkowie by ci to wybaczyli?
- Nie mieliby wyjścia. Wszystkim nie da się dogodzić. Nawet, jeśli zaprosilibyśmy te sześćset osób, to i tak znalazłby się ktoś, o kim byśmy zapomnieli i byłaby awantura (śmiech). Lepiej więc wziąć tylko pięć najbliższych osób – a reszta może się nie obrazi.
- Staś jest dzisiaj już małym góralem, czy nadal małym warszawiakiem?
- Myślę, że jest góralem. Widzę w nim małego siebie. Jest tak uparty jak ja, dzięki czemu widzę lepiej, co kiedyś moi rodzice mieli ze mną. (śmiech) To przechodzi ludzkie pojęcie! Ma świetny słuch i pięknie śpiewa. Na siłę nie ciągnę go do muzyki, ale staram się go zabierać na koncerty i zachęcam, żeby nauczył się grać na jakimś instrumencie. Na razie jednak bardziej pociąga go sport. Od rowerów po narty. I widać, że ma do tego dryg. Ale jest przy tym mądry i nie robi nic na pałę. To jest przyjemność widzieć, jak się rozwija. Cały czas gdzieś z nim jesteśmy: jak nie na rowerach, to na nartach. Prowadzimy aktywne życie i lubimy się ruszać. Musimy chyba kupić jakiegoś dużego busa, by móc pakować cały ten nasz majdan.
Staszek Karpiel Bułecka i jego pozamuzyczne pasje
- No właśnie: jesteś fanem motoryzacji. Samochody, motory i skutery mieszczą ci się jeszcze w przydomowym garażu?
- Boję się, żeby to się w moim przypadku nie skończyło chorobliwym zbieractwem. (śmiech) Muszę sobie dozować to hobby, żeby nie popłynąć. Mam jednak kilka perełek, którymi najchętniej jeżdżę.
- Co to takiego?
- Ten Fiat 500 z 1965 roku, który mój kolega Jurek Brzozowski zbudował od podstaw. To właśnie ten samochód ze stu aut, które jechały, dowiózł mnie bez żadnej awarii do Monte Cassino. No i dwa skutery Vespa w limitowanej edycji. To w sumie lokata kapitału – w razie biedy sprzedam je, jak w Peweksie. (śmiech)
- Kiedy poimprezujesz, to nie wsiadasz za kierownicę?
- No coś ty! Nigdy. Następnego ranka idę biegać, żeby wszystko wypocić.
- A zdarza ci się jeszcze imprezować tak, jak w piosence „Noc”?
- Cały czas mam do tego okazję w mojej branży. Ale trzeba uważać. Dlatego nie imprezuję często. W pewnym wieku już podchodzi się do tego inaczej. Jak masz nazajutrz zdychać, to już lepiej pobiegać. Ja to robię nawet przed koncertami – żeby złapać endorfiny i potem nie stać na scenie jak kołek. Mam pieprz w tyłku i ruszam się stale. Taka jest też moja muzyka, z drygiem, jak na Podhalu mówią. Gramy czasem po dwa koncerty dziennie, trzeba więc mieć kondycję, być wyspanym i wypoczętym. Gardło to mięsień – i jak ma zakwas, to nie ruszy.
- Ale śpiewasz: „Góral pije, góral kocha/ Jak nie wypijesz, to wynocha”. Nie obawiasz się, że wpisujesz się w ten sposób w ten negatywny stereotyp mieszkańca Podhala, który nie wylewa za kołnierz?
- Cepry nie zdają sobie sprawy, że kiedy przyjeżdżają w góry, to mogą wypić więcej niż my. Bo sprzyja im zmiana wysokości. Dla nas to już jest za nisko. Musielibyśmy zacząć chyba na dwóch tysiącach – wtedy byłoby lepiej. Choć mówią, że „góralska żyć, to i gwoździa przemieli”. Może to i prawda. Ale jak już mówiłem, teksty Mimi są karykaturalne, z przymrużeniem oka. Taki jest stereotyp, nie zamierzam go potwierdzać, ale w kulturze występuje i trochę go obśmiewamy.
- Staszek z Gór jest ciepło przyjmowany podczas koncertów na Podhalu?
- Ostatnio występowaliśmy w Białce Tatrzańskiej i było zarówno dużo turystów, jak i dużo naszych. Trzeba by było ich spytać, czy im się podobało. Granie u siebie nie jest łatwe. To specyficzne środowisko i czasem zazdrość bywa wyczuwalna. Ale widzę też życzliwość i kibicowanie. Robię swoje, cieszy mnie to. Mam nadzieję, że słuchaczy też.
Natasza Urbańska o mężu
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?