Spis treści
- Od przymusu do pasji — jak zmienił się start w zawodzie fryzjera
- Kurs kontra doświadczenie — jak długo trwa droga do perfekcji?
- Coraz więcej salonów fryzjerskich otwiera się i równie szybko upada. Brakuje specjalistów, poziom usług spada
- Media społecznościowe windują ceny usług nawet na kilkanaście tysięcy
- Barber, golibroda czy fryzjer męski?
- Booksy - wysokie marże zagrożeniem dla zakładów
- Nożyczki za 8 tysięcy
- Kosmetyki: rewolucja pielęgnacyjna
- Koszt zabiegu a jego prestiż
- Co króluje dziś w salonach fryzjerskich?
- Ciemna strona mediów społecznościowych
Choć droga do nożyczek stała się prostsza, a barbershopy rosną jak grzyby po deszczu, nie wszyscy nowi adepci sztuki fryzjerskiej są gotowi sprostać oczekiwaniom klientów. O kondycji branży opowiada Grzegorz Lewko – fryzjer męski, który po 33 latach wciąż uważa decyzję o wyborze tego zawodu za najlepszą w swoim życiu.
Od przymusu do pasji — jak zmienił się start w zawodzie fryzjera
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu decyzja o zostaniu fryzjerem zapadała bardzo wcześnie — często w wieku 15 lat i zwykle była wynikiem konieczności, a nie pasji. Co więcej, droga do tego zawodu była jasno wytyczona – szkoła zawodowa, praktyki, a z czasem ewentualne technikum lub kursy doszkalające. Dyplom czeladniczy był przepustką do pracy, a o karierze w tej dziedzinie decydowali zazwyczaj… rodzice.
— Często było tak, że jak ktoś nie chciał się uczyć, to zostawał fryzjerem. W tym zawodzie dominowały dziewczyny, które były do niego kierowane przez rodziców — mówi dla Strefy Biznesu fryzjer męski, Grzegorz Lewko. — Dziś jest inaczej. Coraz częściej to wybór dorosłego człowieka, który świadomie decyduje się na tę ścieżkę. Ja miałem 25 lat, gdy postanowiłem zostać fryzjerem. I była to najlepsza decyzja w moim życiu — dodaje rozmówca.
Po 1989 roku wszystko się zmieniło. Upadek komunizmu i pojawienie się wolnego rynku wprowadziły do branży więcej luzu, ale też więcej ryzyka:
— Kiedyś mistrz czuł się odpowiedzialny za czeladnika. W PRL były takie miejsca, gdzie szło się świadomie - wiedząc, że ten człowiek się dopiero uczy i gdzie płaciło się jedną czwartą ceny salonowej. Mistrzowi zależało na zadowoleniu klientów, więc nadzorował, podpowiadał, poprawiał... — opowiada Lewko. — Teraz jest wolna amerykanka - uczeń kończy kurs i od razu staje przy stanowisku. Zdarza się, że klient nawet nie wie, iż obsługuje go osoba ucząca się zawodu. Brakuje jasnej informacji, niższej ceny, opieki nad praktykantem — tłumaczy fryzjer.

Kurs kontra doświadczenie — jak długo trwa droga do perfekcji?
W dobie trzymiesięcznych kursów i szybkich certyfikatów może się wydawać, że zawód fryzjera da się opanować błyskawicznie. Praktyka pokazuje coś innego.
— Aby móc powiedzieć o sobie, że jestem fryzjerem, musiałem przez trzy lata pracować codziennie w salonie. Tyle trwało nabranie pewności i biegłości. Trzymiesięczny kurs to za mało, nawet dla super zdolnego adepta — przekonuje fryzjer.
Doświadczenie zdobywa się przede wszystkim „na żywym organizmie” – w salonie, pod okiem mistrza. Tyle że dziś nie każdy mistrz czuje się odpowiedzialny za ucznia.
— Przyjąłem na praktykę dziewczynę po trzyletniej szkole fryzjerskiej, która nie umiała dobrze trzymać nożyczek. Zapytałem, co robiła w poprzednim salonie. Odpowiedziała, że chodziła po zakupy i sprzątała — zdradza Lewko. — Za szkolenie ucznia przez trzy lata dostaje się chyba osiem tysięcy złotych, więc niestety niektóre zakłady traktują to jako źródło łatwego dochodu — dodaje.
Nie każdy staż daje realne przygotowanie do pracy. Nie brakuje jednak uczciwych praktyk, zwłaszcza w większych salonach i zakładach sieciowych, które jasno informują klientów, że usługę wykona osoba ucząca się.
— To bardzo uczciwe podejście. Gorzej, gdy klient nie wie, że trafia na osobę świeżo po kursie i jest po prostu rozczarowany efektem — podsumowuje fryzjer.
Emilia Sadowska-Płatos, prowadząca w Radomiu Pracownię Fryzjerską, ma na ten temat podobne zdanie. Według niej uproszczony model kształcenia zbiera żniwo w postaci dramatycznie spadającej jakości usług.
— Sądzę, że jakość usług bardzo spadła, tych specjalistów naprawdę nie ma — mówi dla Strefy Biznesu Emilia Sadowska-Płatos. — Jeśli chodzi o pracę przy fotelu, to często są ludzie, którzy mają ukończony kurs typu "Od zera do barbera w trzy tygodnie". Człowiek nie jest w stanie się przez trzy tygodnie niczego nauczyć — dodaje.
Według rozmówczyni wiedzę można nabyć dopiero wraz z doświadczeniem, a dziś nawet szkolenia nie są prowadzone przez prawdziwych specjalistów.
— Wiedza, która teraz jest przekazywana, nie ma się nijak do rzeczywistości. Często są to połowiczne informacje nawet jakieś kłamstwa. Fryzjerzy nie znają się na swojej pracy — mówi Sadowska. — Budowa włosa jest problemem, nie wiedzą, czym jest koło barw. Kiedyś to była wiedza podstawowa — uzupełnia.

Coraz więcej salonów fryzjerskich otwiera się i równie szybko upada. Brakuje specjalistów, poziom usług spada
— To dlatego salony fryzjerskie tak szybko się otwierają, potem również szybko upadają. Aby otrzymać dofinansowanie z PUP, wystarczy chwilkę być bezrobotnym, i złożyć papiery. Nikt nie weryfikuje naszej wiedzy. Potem życie ją dopiero weryfikuje, gdy wchodzą opłaty, przychodzi kupienie paru sprzętów... — tłumaczy ekspertka.
Otwarcie salonu fryzjerskiego jest prostsze i tańsze niż kosmetycznego, co powoduje ich wysyp na rynku. Ale także — równie szybkie bankructwa.
— Salon kosmetyczny potrzebuje dużo większego nakładu finansowego. My na początek kupimy fotele za 1 500 zł, a oni od razu muszą się zaopatrzyć w maszyny za bardzo wysokie ceny. Im wystarczy na 3-4 rzeczy, więc to są całkiem inne pieniądze. Ja dostałam 33 tys. zł i wyposażyłam cały salon — opowiada fryzjerka.
Rozmówczyni dodaje, że dziś jest ciężko dostać jakiekolwiek dofinansowanie na otwarcie własnej działalności. W związku z niefrasobliwością osób, które zakładały salony, by je później sprzedać, pojawiły się cięcia w budżetach PUP.
Media społecznościowe windują ceny usług nawet na kilkanaście tysięcy
Okazuje się, że za wzrostem cen usług fryzjerskich wcale nie stoją podwyżki cen prądu, czynszu itp. Winowajcami są... media społecznościowe.
— Żyjemy w takich czasach, że pierwsze, co mówią na szkoleniach, to: "jeśli media społecznościowe będą u was w salonie leżeć, to szybko się zamkniecie". Teraz to, co się klika jest modne i te salony najwięcej zarabiają. I niekoniecznie idzie za tym perfekcyjne upięcie, czy perfekcyjny kolor — zdradza specjalistka.
Wysoka jakość to jedno, a to, czy salon się klika, to drugie. Według Sadowskiej ceny winduje to, jak zakład i jego pracownicy prezentują się w mediach społecznościowych.
— Wszyscy mamy podobne ceny prądu. Teraz za koszty usług odpowiada to, jak dobrze wyrobimy sobie markę osobistą na Instagramie czy TikToku — zapewnia rozmówczyni. — Tam, gdzie jest większa popularność salonu mogą sobie pozwolić na wyższą cenę, bo klientki myślą, że tam musi być drogo — dodaje.
Fryzjerka wspomina również o "efekcie szminki". Polega on na tym, iż wiele klientek woli iść do zakładu, który jest droższy, aby zaczerpnąć trochę luksusu. Poza tym psychika traktuje usługi droższe jako z definicji lepsze jakościowo.
Barber, golibroda czy fryzjer męski?
Kilka lat temu barbering stał się modą.
— To nic innego jak fryzjer męski plus golenie brody, tylko opakowane w modny wystrój i tanią whisky na wejściu. Młodzi się na to łapią. Ja wolę mówić: fryzjer męski. Tak jak to było zawsze — mówi Lewko.
Jednak za atrakcyjnym wystrojem i amerykańską nazwą nie zawsze idzie jakość.
— Sam poprawiałem już wiele fryzur po tych barberach. Wielu z nich kończy kurs i od razu staje przy stanowisku. Dlatego te salony szybko się zamykają — zaznacza rozmówca.
Wzrost popularności barber shopów tak naprawdę wziął się z potrzeby specjalizacji. Czy fryzjer, który obsługuje zarówno kobiety, jak i mężczyzn, jest lepszy? Niekoniecznie. Wbrew popularnemu przekonaniu, że fryzjer „od wszystkiego” umie więcej, praktyka pokazuje coś odwrotnego:
— Nie da się dobrze robić wszystkiego. Zawsze powtarzam – nigdy nie ostrzyże tak dobrze ktoś, kto robi wszystko, jak ktoś wyspecjalizowany. Ja od 33 lat jestem tylko fryzjerem męskim — tłumaczy rozmówca.
Specjalizacja pozwala na perfekcję w detalach – konturowaniu brody, pracy brzytwą, czy stylizacji modnych fryzur typu fade. Fryzjer damski z kolei lepiej poradzi sobie z modelowaniem, farbowaniem czy trwałą ondulacją.

— Czy salony barberskie stanowią realne zagrożenie dla tradycyjnych zakładów fryzjerskich? Niekoniecznie. To jest całkiem inny rodzaj pracy. Tam jest klimat, tam jest inna rozmowa, ludzie się odprężają, robią interesy — przedstawia swoje spojrzenie Sadowska.
Rozmówczyni zwraca uwagę, że mężczyźni traktują wizytę u barbera jak rytuał. Tam chodzi nie tylko o strzyżenie, ale o atmosferę, rozmowę, nawet alkohol.
— To są duzi chłopcy, którzy lubią takie zajawki. Tam nie ma kobiet, jest przyćmione światło, często drink... Taki męski klimat. Tak naprawdę podcięcie boczków jest tylko pretekstem, aby porozmawiać z kolegą — dodaje fryzjerka.
Booksy - wysokie marże zagrożeniem dla zakładów
Na pytanie o korzystanie z platformy do umawiania wizyt on-line, rozmówca odpowiada bez wahania:
— Cały czas się bronię przed tym Booksy.
Powody tej decyzji są bardzo konkretne. Przede wszystkim – struktura klienteli.
— Mamy bardzo duży procent klientów 70+, którzy wolą po prostu zadzwonić. Podnieść słuchawkę, porozmawiać, dopytać.
Drugim argumentem są warunki finansowe narzucane przez platformę:
— Booksy za nowo przybyłego klienta żąda 60 proc. wartości usługi. Słyszałem, że niektórzy wynegocjowali pięćdziesiąt parę, ale dla mnie to i tak przesada — zdradza Lewko.
Do tego dochodzi problem z nagłymi rezygnacjami:
– Proszę sobie wyobrazić – wypełniony grafik, czekamy na klientkę na balejaż, który trwa 3 godziny. I nagle, 15 minut przed – odwołuje wizytę przez Booksy. Skąd ja mam wziąć kogoś na jej miejsce? My żyjemy z fryzjerstwa, nie mamy maszyny do drukowania pieniędzy – opowiada fryzjer.
Nożyczki za 8 tysięcy
Wyposażenie fryzjerskie to temat rzeka — zaczynając od nożyczek.
— Możemy kupić nożyczki za 100 zł, ale możemy kupić nożyczki za 6 tysięcy, a nawet za 8 — mówi fryzjer. — Ceny zależą nie tylko od marki, ale i materiału, z którego wykonane są narzędzia. Najdroższe są te ze stali japońskiej.
Nie bez znaczenia pozostaje technologia ostrzenia.
— Na niektórych ostrzach położony jest tak zwany mikroszlif. Gwarantuje on jakość, ale nie da się go regenerować — jak się zużyje, to nożyczki do wymiany. A te japońskie? Kupisz raz i możesz ostrzyć — tłumaczy Lewko.
Maszynki do strzyżenia także mają swoje widełki: w granicach od 500 zł do 3 tysięcy.

Kosmetyki: rewolucja pielęgnacyjna
W porównaniu do dawnych lat, postęp w kosmetyce fryzjerskiej jest kolosalny.
— W kosmetykach jest przepaść między tym, co było, a tym, co jest teraz. Kiedyś co? Szampon familijny. Przecież to był dramat! — śmieje się fryzjer. — Dziś pracuję na markach Montibello i Moroccanoil. Mamy około 12 rodzajów szamponów — do łupieżu, przetłuszczających się włosów, farbowanych, z keratyną, fioletowy do włosów blond, który wytrąca żółć. To naprawdę jest rewolucja — mówi Lewko.
Nie tylko szampony się zmieniły.
— Lakiery mają teraz ochronę UVA, UVB. Dbają o włos, żeby lśnił i nie chłonął zanieczyszczeń z powietrza — kończy rozmówca.
Koszt zabiegu a jego prestiż
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że branża fryzjerska to dziś „żyła złota” — wystarczy zajrzeć na TikToka czy Instagram, gdzie influencerzy-fryzjerzy prezentują kolejne spektakularne metamorfozy i luksusowe zabiegi. Ale jak wygląda rzeczywistość z perspektywy osoby stojącej codziennie za fotelem?
— Jak naprawdę, z ręką na sercu się liczy, to to jest taki trochę nieopłacalny biznes — mówi fryzjerka. — Ale tylko na niektórych usługach, bo z drugiej strony na innych się znowu dwa razy tyle zarabia — dodaje.
Okazuje się, iż ceny niektórych zabiegów są zawyżone nie z powodu kosztów wykonania, ale ze względu na oczekiwania producentów i… wizerunek usługi.
— Produkt kosztuje na przykład 20 złotych, a my bierzemy za usługę 200, ponieważ producent nie życzy sobie schodzić z ceny, żeby ten zabieg miał swoją renomę — tłumaczy Sadowska.
Tak jest m. in. w przypadku krioterapii — popularnej usługi regenerującej włosy:
— Podpisałam umowę z państwem od krioterapii, w której zobowiązałam się, że przynajmniej 200 zł będę brała za tę usługę. Koszt jego wykonania to maksymalnie 25 zł, ale chodzi o prestiż — zdradza Sadowska.
Jak tłumaczy specjalistka, zabieg krioterapii to nic innego jak wprowadzenie składników aktywnych do wnętrza włosa przy pomocy ujemnej temperatury:
— Używa się specjalnej prostownicy, którą oziębia się do minus 16 stopni. Następnie, pasmo po paśmie, nakłada się produkt i przejeżdża tą prostownicą, która za pomocą niskiej temperatury wtłacza wszystko we włosy.
Co króluje dziś w salonach fryzjerskich?
Największym zainteresowaniem cieszą się usługi związane z koloryzacją, zwłaszcza blondy.
— Najpopularniejsza jest chyba koloryzacja, blondy od zawsze, ale także botoks. Teraz panie mogą sobie same pójść do hurtowni, aby dobrać właściwy kolor i zrobić sobie ciemny brąz, ale blondu sobie same już nie zrobią, więc muszą przyjść do specjalisty — mówi Sadowska.
Wspomniany botoks włosów, jak tłumaczy ekspertka, nie ma wiele wspólnego z jego kosmetycznym odpowiednikiem:
— Botoks to jest nawilżenie włosów. Nakłada się po prostu szampon i maskę. Większość stosowanych w tym celu kosmetyków nie ma nawet w składzie kwasu hialuronowego.
Ciemna strona mediów społecznościowych
Jak przekazuje Sadowska, zdarza się, że fryzjerzy prezentują w mediach społecznościowych zabiegi, które w rzeczywistości nie mają naukowego uzasadnienia — jak np. „scalanie mostków wodorowych”.
— Jak się myje głowę, to mostki wodorowe się rozpadają. Scalają się z powrotem same przy suszeniu. A jakiś fryzjer potrafi na TikToku mówić, że on będzie scalał mostki wodorowe i bierze za to dodatkowe pieniądze — mówi specjalistka.
Fryzjerka zauważa, że coraz częściej o wyborze salonu nie decyduje jakość usług, ale umiejętnie prowadzone media społecznościowe. Za ich przyczyną ceny w Warszawie potrafią być wręcz absurdalne:
— Nawet kwota 12 tysięcy złotych za kolor. Myśli pani, że ten kolor był jakiś zjawiskowy? Nie, on po prostu był — podkreśla fryzjerka. — Kiedyś jak ktoś był złym fryzjerem, to zaraz go wyrzucali z cechu. A teraz każdy może robić, co chce — zakańcza rozmówczyni.
