Spis treści
Unia Europejska ma złą tradycję nadregulacji
Strefa Biznesu: Ostatnio w Polsce bardzo dużo mówi się o deregulacji. To właściwie słowo odmieniane przez wszystkie przypadki. Ministerstwo Rozwoju i Technologii przygotowuje projekt tzw. ustawy deregulacyjnej. Mamy społeczny zespół deregulacyjny pod przewodnictwem Rafała Brzoski. Donald Tusk zapowiada uwolnienie gospodarki europejskiej od biurokratycznych barier. Czy rzeczywiście Polska i Europa tak bardzo potrzebują deregulacji?
Prof. Witold Modzelewski: Zależy to od tego, co rozumiemy przez to pojęcie. Jeżeli usunięcie lub też uproszczenie wszystkich regulacji prawa pojmowanego w sposób tradycyjny oraz soft law, które nie jest formalnie prawem, ale jest narzucane podmiotom gospodarczym jako rodzaj „twardych zaleceń”, to jest to wielkie pole do popisu. Jeżeli jesteśmy w stanie i umiemy usunąć przynajmniej istotną część tego „garbu”, to oczywiście tak. Bo Unia Europejska ma złą tradycję nadregulacji. Zresztą jest to cecha dużej części państw „Starej Europy”, gdzie rządzi się przy pomocy ciągłego kreowania tysięcy poleceń w różnej formie prawnej. Już dawno wszystkim pomieszało się, co tak naprawdę obowiązuje – tego nikt nie jest w stanie przeczytać. Zresztą nawet nie o to chodzi, żeby to ktoś przeczytał. Tylko o to, żeby każdy został sterroryzowany nadmiarem poleceń.
Tak na marginesie: kiedy Polskę zajęły wojska austriacko-niemieckie w 1915 r., to było Królestwo Kongresowe, i zaczęły się rządy okupacyjne, wówczas wszyscy pamiętnikarze przypominają taki absurdalny nadmiar poleceń, które były bez przerwy wydawane. To jednak tradycja, która nie jest nam bliska. Uważamy, że biznesowi należy zostawić więcej swobody – zaufajmy naszej intuicji, naszej inteligencji, która nie wymaga ciągłego instruowania. Pytanie tylko, na ile jesteśmy suwerenni, aby dokonać deregulacji. Unia Europejska w kształcie nam znanym nie obiecała nikomu prostoty i ograniczenia nadmiaru regulacji. Więc w dużej mierze zamiary deregulacji stoją w absolutnej kolizji z samą istotą rządzenia Unii Europejskiej. Jeżeli nie chcemy znaleźć się na ścieżce kolizyjnej z władzami Unii Europejskiej, to sukcesu tutaj nie będzie.
Biorąc pod uwagę kwestie podatkowe, z których regulacji należałoby zrezygnować, żeby więcej podmiotów inwestowało w Polsce, więcej firm się otwierało?
Z tzw. większej części. Pod wpływem prawa unijnego wprowadziliśmy regulacje zupełnie niewykonywalne. Najlepszym tego przykładem jest tzw. raportowanie schematów podatkowych, czyli powszechny obowiązek samodenuncjacji na temat zamiarów dotyczących działań legalnych, które mają jakoby przynieść korzyść podatkową. To jest obiektywnie niewykonywalne. To, co ostatnimi laty dodano do podatku dochodowego od osób prawnych, podatku od towarów i usług w wersji unijnej, bo przecież my nie mamy już swojej wersji tego podatku, jest obciążone jakąś niewyobrażalną ilością zbędnych nakazów.
Gdy premier miał zamiar ogłosić deregulację, Ministerstwo Finansów przypomniało sobie, że chce narzucić milionom podmiotów nową metodę fakturowania w formie tzw. faktur ustrukturyzowanych. Coś absurdalnego z samej istoty. Przecież wiadomo, że faktury są najważniejszym papierem wartościowym, premier ogłasza deregulację, a tu zapowiada się, że przyszłym roku cały system fakturowania – miliardy dokumentów trzeba będzie w nowej formie wysyłać do tzw. Krajowego Systemu e-Faktur. Coś tak absurdalnego z samej istoty oraz zbędnego.
We wszystkich podatkach oraz w Ordynacji podatkowej wprowadzono setki zbędnych przepisów. Takim najbardziej zbędnym obowiązkiem jest obecnie przysyłanie całości prowadzonej ewidencji urzędom skarbowym. W ewidencjach tych są biliony zapisów. Nikt nie wie, co zrobić z tym gigantycznym nadmiarem informacji, których nikt nie jest w stanie rzetelnie sprawdzić. Są to tzw. JPK-i. Wprowadzono je obowiązkowo w podatku od towarów i usług w 2020 r. I od tego 2020 r. mamy gigantyczny przyrost zwrotu tego podatku w kwocie 113 mld (w roku 2021) do 219 mld w roku 2023 r. Za 2024 r. jeszcze danych oficjalnych nie ma. Ten wzrost zwrotów nie ma przyczyn makroekonomicznych. Mamy naśmiecone w prawie podatkowym nie tylko przy okazji Polskiego Ładu. To śmiecenie zaczęło się dość dawno.
Władza staje się największą firmą doradczą
Jak pozbyć się tego bałaganu?
Trzeba od tworzenia przepisów prawa podatkowego definitywnie i ostatecznie odsunąć tych, którzy są zainteresowani jego komplikacją. A komplikacją są zainteresowani ci, którzy wymyślili, że podatki uszczelni się np. przy pomocy ich cyfryzacji. Biznes lobbystyczny jest zainteresowany komplikowaniem przepisów po to, żeby móc na tym zarobić. Takie działanie nie jest zabronione. Tylko politycy nie powinni działać pod dyktando tych, którzy działają w istocie na szkodę obywatela. Politycy dali się przekonać, że komplikowanie przez cyfryzację przyniesie jakiś efekt fiskalny. To nonsens. Dane statyczne potwierdzają, że mają rację ci, którzy mówili, że te wszystkie zbędne obowiązki nadają się tylko do likwidacji.
Mówimy o obszerności dokumentów, ale jest też zawiłość przepisów. W ubiegłym roku wykładni prawa było trzy razy więcej niż w 2023 r. Co można zrobić, żeby interpretacja prawa podatkowego była jaśniejsza i jednolita? Poza tym, co pan mówi, żeby odsunąć tych, którzy świadomie ją komplikują.
Po pierwsze i najważniejsze: każda dziedzina działalności może być wykorzystywana zgodnie z wiedzą zawodową albo być przedmiotem partactwa. Do podatków dorwali się tzw. ludzie z rynku. Projekty przepisów prawa tworzą ludzie, którzy nie mają dostatecznej wiedzy na ten temat. Do struktur rządowych przyjmuje się ekspertów, którzy praktykowali w tak zwanym biznesie optymalizacyjnym, ale nie mają pojęcia o stanowieniu przepisów. Oni udowodnili na przykładzie Polskiego Ładu w sposób dobitny, że po prostu na prawie podatkowym się nie znają.
Stanowienie prawa wymaga fachowości. Władza musi zachować coś, co się nazywa pamięcią instytucjonalną. Tworzenie prawa jest pewną sztuką: niektórzy kiedyś nazywali ją „królewską”. Można każdy przepis napisać głupio i wtedy ważniejsza jest ta głupota, która dominuje nad treścią merytoryczną. Państwo musi pielęgnować własny zasób wiedzy, który to zasób pozwala na zachowanie pewnego poziomu fachowości. To jest po pierwsze. Musimy poprawić profesjonalizm. Nie zawsze jednak było tak źle. Upadek postępuje od naszego „Uniowstąpienia”, odkąd władza przestała podtrzymywać własne umiejętności pisania przepisów prawa.
Ale nie tylko. Ten cały system gadulstwa interpretacyjnego jest czymś niepojętym: władza jest terroryzowana pytaniami, na które musi odpowiedzieć. Władza staje się w istocie największą firmą doradczą, która wydaje interpretacje urzędowe na wniosek zainteresowanego, i w dodatku ta interpretacja może być równie niemądra, jak przepis, który interpretuje. To jest absurd. Obywatel jest równy wobec prawa. I tak samo władza wykonawcza jest związana z prawem. Trzeba szanować pogląd prawny, który faktycznie stosuje obywatel działający w dobrej wierze. Nie jest on w niczym gorszy od władzy wykonawczej czy sądowniczej. Dlaczego? Bo prawo podatkowe jest prawem bezpośrednio stosowanym przez obywateli.
Podam pani przykład.Są setki interpretacji urzędowych na temat tego, kiedy udział pracownika w imprezie organizowanej przez zakład pracy jest jego przychodem podlegającym opodatkowaniu, a kiedy nie jest. Przecież jako pracownicy w ten czy inny sposób korzystamy z infrastruktury zakładu pracy również na potrzeby osobiste. Już niedługo będzie tak, że pójście do toalety w zakładzie pracy będzie przychodem pracownika, ponieważ, mówiąc obrazowo, mógł się wysikać w domu. To, co mówię, to wcale nie są najbardziej rażące przykłady absurdu interpretacyjnego. To też wymaga pilnej deregulacji: władza musi przestać bez przerwy wypowiadać się na temat prawa, po to, aby zostawić innym swobodę interpretacji przepisów. Trzeba chronić poglądy prawne obywatela, który działa w dobrej wierze. Nie należy chronić tych, którzy zajmują się ucieczką od opodatkowania, lecz jest to tylko margines problemów. Wybudowaliśmy podatkową wieżę Babel. Trzeba ją zacząć rozbierać.
Od daniny publicznej płacimy podatek dochodowy
Jeżeli już jesteśmy przy rządzie. Jak pan ocenia nowe zasady naliczania składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, które mają wejść w życie w przyszłym roku? Rzeczywiście będą korzystniejsze?
Nie jestem w stanie zrozumieć, piszę na ten temat, to nie jest żadna tajemnica. To, co zrobiono od 2022 r., jest właśnie przykładem patologii legislacyjnej, którą tworzyli „ludzie z rynku”. Ówczesny minister finansów nawet przyznał, że Ministerstwo Finansów tego nie pisało, tylko przynoszono im w teczce jakieś pisane przez kogoś przepisy. Składka na ubezpieczenie zdrowotne jest ciężarem publicznym, mówiąc obrazowo – podatkiem. Jeżeli się wprowadza zasadę, że ten podatek jest jeszcze raz opodatkowany podatkiem dochodowym, bo to jest jakoby dochód obywatela, to czy można wymyślić coś bardziej absurdalnego? Od daniny publicznej płacimy podatek dochodowy.
Poza tym nie można na jednej szali postawić dochodu emeryta, który jest dochodem przeznaczonym przede wszystkim na jego codzienne życie oraz dochodów firmy osoby fizycznej, który np. w 100 proc. przeznacza na inwestycje. A u nas od jednego i od drugiego jest 9 proc. składki na ubezpieczenie zdrowotne. Przecież my płacimy składki na ubezpieczenie zdrowotne od wydatków inwestycyjnych – od zysku inwestowanego. Absurd. Klasa polityczna nie daje sobie z tym rady, ale absurdy można poprawić. Jak dotąd nie poprawiono żadnego z tych problemów podstawowych. Poprawianie złego z istoty pomysłu nigdy nie będzie zakończone sukcesem.
Innym przykładem tego, że MF nie bardzo wie, co ma zrobić, jest podatek od zysków kapitałowych.
Prawo podatkowe może nie jest nauką, ale jest zbiorem wiedzy i doświadczeń, które mogą być przydatne, jeżeli się do niego sięgnie. W podatku od zysków kapitałowych zbyt dużo wrzucono do jednego worka: z jednej strony mamy dochody z udziału w zyskach osób prawnych, z drugiej strony odsetki od depozytów. To są dwa różne byty. Czym innym są pasywne dochody, które uzyskuje deponent, a czym innym jest ktoś, kto zajmuje się biznesowo, inwestując w spółki. To są dwie różne rzeczy, to są dwa różne rodzaje działalności: prawo to jest konkret, który to konkret musi być podporządkowany interesowi publicznemu.
Prawo podatkowe, które nie jest tworzone w interesie publicznym, nadaje się wyłącznie do uchylenia. Prawo ma służyć dochodom budżetowym: jeżeli mnożymy przepisy, które nie dają tych dochodów, jedynym ich miejscem jest przysłowiowy koszt na śmieci. Prawo nie musi być zbędnie skomplikowane przez nakładanie na przedsiębiorcę tysięcy zbędnych obowiązków samodenuncjacji. Jeżeli ktoś wierzy, że przy pomocy samodenuncjacji zwiększy się dochody budżetowe, to jest w błędzie. On po prostu tego nie rozumie.
Prawo podatkowe ma być adresowane do podmiotów, które działają w dobrej wierze, chcąc stosować prawo. Czym bardziej system podatkowy jest „uszczelniany”, tym bardziej jest niska jego efektywność fiskalna. Z pieniędzmi budżetowymi jest coraz gorzej, a nie coraz lepiej. Żadne prognozy się nie sprawdzają. Jesteśmy ofiarami błędnej wizji tworzenia prawa podatkowego. Jaka z tego konkluzja? Prosta: dochód inwestowany, w tym pochodzący z zysków kapitałowych, nie powinien być opodatkowany.
Gdyby pan miał decydować, zniósłby pan podatek Belki czy nie?
Ja bym go po prostu zmienił. Czym innym jest dochód inwestowany, czym innym jest dochód nieinwestowany, nawet pasywnie uzyskany, a czymś innym jest dochód konsumowany. Podatek dochodowy zbudowany jest na koncepcji dochodu, który jest pewnym pojęciem prawnym. To, że ten sam dochód może być inwestowany albo nieinwestowany, albo wprost konsumowany, to trzy różne stany, do których trzeba dopasować zasady opodatkowania. Z zasady – poza pewnymi wyjątkami – nie opodatkowuje się dochodu inwestowanego. Opodatkowuje się dochód przeznaczony na konsumpcję oraz dochód gromadzony jako pasywne oszczędności. W stosunku do dochodu pasywnego, który nie jest inwestowany ani konsumowany, można jednak zastosować warunkowe odroczenie opodatkowania.
To wszystko jest wiedza. To żadna tajemnica, o czym ja teraz mówię. Tu żadne uproszczenia nie są rzeczą mądrą. Jeżeli ktoś osiąga wysokie dochody i przeznacza je na konsumpcję, to znaczy, że należy te dochody opodatkować, zanim zostały wydatkowane. Ów diabeł tkwi w tym, w jaki sposób wydatkowany jest dochód. Ja nic oryginalnego nie mówię – to jest XIX-wieczna myśl, tylko została zapomniana.
Pierwszy raz w historii mamy minusowe dochody budżetowe
Zajrzyjmy teraz do państwowej kasy. Mamy rekordowy deficyt w budżecie na ten rok. W związku z tym np. OECD rekomenduje Polsce wprowadzenie podatku katastralnego. Pan też uważa, że należy to zrobić?
To już jest świat absurdu, a my już przekraczamy jego granice. Studenci nazywają to „matrixem legislacyjnym”. Wiele instytucji już dawno straciło domniemanie kompetencji. Podatki od nieruchomości są dochodem lokalnym, a nie budżetu państwa. Zasilają dochody gmin i miast. To nie ta bajka.
Jedyną koncepcją powszechnego podatku ad valorem, czyli od wartości nieruchomości, jest ta, która powstała w Polsce w 1995 r. Byłem wtedy wiceministrem finansów. Oczywiście politycy się tego przestraszyli. Zresztą była bardzo wroga reakcja medialna przeciwko tej idei.
Dziś mamy rozwiązać problem dochodów budżetu państwa, a nie dochodów budżetowych samorządów. A ten podatek w każdym wariancie nie będzie dochodem budżetu państwa. Dochody z podatku dochodowego od osób fizycznych w zeszłym roku w części dotyczącej budżetu państwa miały wynosić 107 mld zł. Oczywiście prognoza była zawyżona – wyszło 97 mld zł. W tym roku miały one spaść do 31 mld zł przez zwiększenie udziału samorządu terytorialnego. A mamy teraz minus 28 mld zł; pierwszy raz w historii mamy minusowe dochody budżetowe. Czy to wymaga jakiegokolwiek komentarza? Czy w tych okolicznościach można zaproponować wprowadzenie podatku od nieruchomości ad valorem? Za trudne zadanie i nie ten moment.
Nie można podatku katastralnego wprowadzać w czasach kryzysu fiskalnego, drogiej energii, regresu ekonomicznego. Podatki dają efekty fiskalne, jeżeli adresowane są do tych, którzy osiągają nieopodatkowane lub nisko opodatkowane dochody, a nie do tych, którym nie starcza na to, żeby zapłacić rachunki za gaz.
Rząd ma też pomysł na to, żeby w kieszeni podatników zostało trochę więcej pieniędzy. To kwestia, która rozgrzewa opinię publiczną, czyli kwota wolna od podatku podniesiona do 60 tys. zł.
Jak można to zrobić, jeżeli fiskalny koszt tej całej operacji (spadek dochodów budżetowych) miałby wynosić minus 50 mld zł? Jeżeli udział budżetu państwa na ten rok w podatku dochodowym ma wynosić 31 mld zł, a mamy po trzech miesiącach 2025 r. minus 28 mld zł, to o czym my mówimy? To jest bajdurzenie od samego początku. Nie ma żadnej przestrzeni ekonomicznej, żeby można było podwyższyć kwotę wolną od podatku. Klasa polityczna nie ma żadnego zaplecza merytorycznego. Nie mówmy nonsensów. To jest nie do zrealizowania. Z czego mamy dokładać? Kto ma dać dodatkowe dochody budżetowe rekompensujące stracone dochody z tzw. PIT-u? Chodzi o wielkie pieniądze. Kto ma zapłacić? Z jakiego podatku? Podatek dochodowy od osób fizycznych jest drugim podatkiem Rzeczpospolitej – pierwszy jest VAT, przy czym teraz prawie wszystkie pieniądze z PIT-u poszły do samorządów.
Rządowe pomysły to jedno. Ale rozmaitych koncepcji nie brakuje też kandydatom na prezydenta RP. Czy któraś z propozycji, które się pojawiły, przypadła panu do gustu? I czy jest taka, którą pan uważa za kompletnie oderwaną do rzeczywistości?
Wiek mnie uprawnia do takiego prostego stwierdzenia, że szkoda czasu na analizowanie wypowiedzi, które nie mają żadnego znaczenia. Prezydent w Polsce nie ma żadnego wpływu na politykę podatkową. Ci kandydaci, którzy na ten temat wypowiadają się, nie grają na tym boisku i nie będą grać, kiedy zdobędą zaszczytne funkcje głowy państwa. To jest jałowy bieg polityczny, w którym się zużywamy – tracimy czas. Polityka podatkowa to jest polityka większości parlamentarnej, czyli władzy wykonawczej i parlamentu. To rząd prowadzi politykę podatkową. On przedstawia projekty ustaw.
Prezydent w Polsce ma zupełnie inną misję. Głowa państwa o tak silnej legitymacji, jaką są wybory powszechne, przy jednocześnie minimalnych kompetencjach jest oczywiście absurdem, ale to absurd nam „miłościwie obowiązujący”. Rolą prezydenta jest stabilizacja sceny politycznej, która nie będzie koncentrować się na samowyniszczeniu. Mamy PO-PiS, który postanowił sam się wykończyć: najlepszym sposobem niszczenia drugiej strony jest zdobycie urzędu prezydenta po to, żeby dokończyć czy rozpocząć dzieło wyniszczenia drugiej strony. Ale nie mamy innej klasy politycznej oprócz tej, którą mamy, bo ją wybierają nasi obywatele. Czyli jesteśmy skazani na PO-PiS. Najlepszą szansą PO-PiSu oraz nas wszystkich jest to, żeby wojna wewnętrzna nie zajmowała im 90 proc. czasu. Żeby oni zajęli się chociażby zagadnieniami podatkowymi. Tu chodzi o prawdziwą wielką politykę.
Głowa państwa powinna zapewnić pokój w systemie politycznym. Prawo musi być nośnikiem pokoju, a nie wojny: bo po to jest prawo, żeby rozstrzygać spory w sposób pokojowy w każdym tego słowa znaczeniu, również w systemie politycznym. To jest prawdziwy problem wyborów prezydenckich. Obie strony powinny w tej wojnie przegrać. Jeśli jedna z nich wygra, to biada nam i biada naszemu systemowi politycznemu. Nie mówię nic oryginalnego. Każdy, kto rozumie rządzenie, wie, że jest to dziś najważniejszy problem polityczny. Trzeba zakończyć samowyniszczanie się polskiej klasy politycznej To, co jest w kampanii prezydenckiej opowieścią podatkową, nie ma żadnego znaczenia.
Najbardziej rozsądna akcyza to opodatkowanie trucizn
A czy znaczenie ma łączenie podatków z dzietnością? Czy liczba posiadanych dzieci powinna mieć wpływ na wysokość emerytury? Czy składki płatnika powinny być wypłacane tylko jego dzieciom? Albo czy np. bezdzietni powinni płacić podwójną składkę emerytalną?
Mówi pani o prawdziwych problemach naszego kraju. Drugą, jeszcze większą katastrofą niż samowyniszczanie się klasy politycznej jest to, że wymieramy. Straciliśmy dwadzieścia lat, wiedząc że to nas czeka. Nie zrobiliśmy nic albo zrobiliśmy to nieudolnie. Na przykład cały program 500+, potem 800+, miał cel demograficzny, który jednak nie został zrealizowany. Ten instrument likwidował skrajne ubóstwo rodzin wielodzietnych. Natomiast nie rozwiązał problemu dzietności: jesteśmy w stanie katastrofy demograficznej. Niedawno spotkałem się z czytelnikami w Przemyślu. Ci, którzy byli na tym spotkaniu, mówili, że rozwiązaniem problemu demograficznego to jest to, żeby zapewnić wielu młodym mieszkanie, bezpieczeństwo pracy, żeby mieli pracę. Takie ekonomiczne uzasadnienie katastrofy demograficznej.
Czy to rzeczywista przyczyna? Sądzę, że problem jest znacznie głębszy. Jeżeli jest jakiś sposób, który pozwoli przy pomocy np. podatków zwiększyć skłonność do dzietności, to go zrealizujmy. Nie zajmujmy się jakimiś „JPK-ami”, „fakturami ustrukturyzowanymi”. Tylko sprawdźmy, czy ta teza jest prawdziwa. Podam prosty przykład. Zwykli ludzie płacą podatek dochodowy od wydatków na czynsz. Zapłaci pani na przykład 2 tys. zł za mieszkanie i te 2 tys. zł jest opodatkowane podatkiem dochodowym. Czy jest coś głupszego? Przecież to jest pani koszt życia. To nie jest „dochód”, tylko koszt. Jest o czym dyskutować, bo należy poszukiwać rozwiązań prawno-podatkowych, które będą sprzyjały dzietności.
Nie znam się na problemach dzietności. Nie wiem, co jest przyczyną obecnej katastrofy. Ale uważam, że jej przyczyny są nie tylko ekonomiczne, ale również psychologiczne i obyczajowe, a nawet aksjologiczne. Nikt nie rozmawia z młodym pokoleniem, dlaczego tak niewielu widzi swoje szczęście w byciu matką albo ojcem. Można to uznać za gehennę i „zbędny koszt”. Można to traktować jako szczęście, jako sposób na życie. To są oczywiście dużo ważniejsze problemy niż problemy podatkowe, ale można tu coś zrobić. Nie bójmy się tego. Możemy np. opodatkować używki dużo wyżej po to, żeby sfinansować potrzeby dzietnych rodzin. To są rzeczy oczywiste. Niech ci, którzy trują się np. przy pomocy nadmiernej ilości wypijanego alkoholu, ponoszą pośrednio ciężar wydatków budżetowych, które mają sprzyjać tym, którzy chcą odnaleźć swoje szczęście w życiu rodzinnym, posiadać własne dzieci. To są zasadnicze problemy, o których trzeba rozmawiać, ale chyba jesteśmy nielicznymi, którzy na ten temat rozmawiają.
Tym samym wyprzedził pan moje ostatnie pytanie. Czy produkty, które szkodzą zdrowiu: tytoń, alkohol, słodycze powinny być opodatkowane najwyższymi stawkami…
Teraz mówimy tu o akcyzie. Najbardziej rozsądna akcyza to jest opodatkowanie trucizn: my cały czas jesteśmy truci. Nie tylko w napojach alkoholowych. Bijemy wszelkie rekordy w spożywaniu etanolu. Co jest główną przyczyną tego rozpicia? Piwo. Etanol w piwie jest wielokrotnie niżej opodatkowany niż w innych napojach, np. w wódce. Piwo odpowiada za 60 proc. spożycia alkoholu. To przecież są rzeczy powszechnie znane. Nie należy dokładać do używek po to, żeby potem opodatkować podatkiem katastralnym domek emeryta liczący 150 m2. To jest przykład zostający poza rzeczywistą debatą polityczną sfery podatkowej.
Nie należy obniżać opodatkowania trucizn i jednocześnie opodatkować wyżej dobra, które zaspokajają konieczne potrzeby obywatela, np. mieszkanie: nie należy z mieszkania ani z pracy tworzyć swoistego „wyrobu akcyzowego”. To są banały, które ja teraz pani opowiadam, ale cóż zrobić? Oddaliliśmy się od mądrości. Jest taka teza, zresztą nie moja, nasza wolność jest również wolnością od mądrości, bo mądrość rodzi obowiązki, czyli ogranicza. Czy ktoś się dzisiaj będzie odwoływać do tego, czy coś jest mądre?
